i jakby odruchowo przysunęła do niej jeden wazon oblepiony czerwonemi płomykami kwiatów.
— A niechta!
Wtem trzasnęły drzwi i głos Franki rozległ się w pokoju.
— Pani gospodyni, cheba trza już pieczeń wstawić do piecyka!
Kobieta zerwała się.
— Prawda, prawda! a no juści co czas.
Wychodząc prędko rzuciła raz jeszcze okiem na pokój. Franka gapiła się w progu roześmiana.
— Jak tu pięknie! Jak w jakim dworze. Cheba pan uraduje się z takiego ładu. Aże tu pachnie! może świercyny naciąć, a umaić, to ja wraz skoczę.
— Nie trzeba, syn nie lubi tego!
— Żałuje łamać drzewa, jak wim. Kiedyś me skrzyczał za umajenie kuchni. Pedał, że odrywać gałęzie to boli drzewo i że ono płacze. Kiedy me zaprowadził do świerka i pokazał swiże oddarcie, kapało ci żywicą, kiej nie zacznę buczyć! Jej... to mi się zdało, że me samą boli. Aże się pan śmiał, takem chlipała ze żalu. Pani gospodyni niech patrzy już i kasza uprażona i racuszki już kopiaste w misie ino smażyć.
— Widzę, widzę, dobrze się zwijasz Franka.
— A barszcz na wędzonce to ci pachnie, aże wierci w nosie. Felek już tu zaglądał, bo peda, że w całem obejściu kiejby na Wielkanoc.
— Ano toć podjecie sobie, podjecie i barszczu i wędzonki. Starczy dla wszystkich.
— La pana i pani gospodyni ja już nakryła we świetlicy temi ładnemi talerzami. Ino trza wazę wyjąć z szafki i pani gospodyni niech wyjmą te ładne noże, łyżki i widelce. Ino patrzeć, jak pan przyjadom.
Dęboszowa przyprawioną już pieczeń wołową wstawiła do piecyka pod blachą i prędko poszła do świetlicy, poprzedzana przez żwawą dziewczynę.
Strona:Helena Mniszek - Magnesy serc.djvu/87
Ta strona została uwierzytelniona.