Ale stary wyga nie dał się przegadać.
— Ech, panie mój! Jeszcze ja ze swoim biboszostwem tęgo siędzę na koniu i przed frontem rypię zdrowo. A jak się trafi święta okazja, to piję panie tak dobrze z hrabią Korskim, jak z naszym chłopkiem rodowitym, jak i... ze szlachtą westfalską, bez różniczkowania, panie mój.
— Ot tobie mas! zawołał Teoś.
Zaśmiano się lekko, dyskretnie.
Uwagę wszystkich zwróciła mowa hrabiego Korskiego, jakby z rozmysłem zgrzytająca na mowy poprzednie, zwłaszcza Marysia i Ryszarda. Stary magnat mówił dobitnie, rąbiąc każde słowo, zaczerniał świetne horoskopy rzucane przez młodych, okrywał je niemal kirem.
W ustach hrabiego, przyszłość dźwięczała ponurym łoskotem ogniw żelaznych, beznadziejny ton głosu, jakby wyjętego z pogrzebowych nastrojów, dreszczem przejmował obecnych.
Zgroza powiała nad stołami.
— Co to jest, czy to zew północy? Czy to echo z kopalni nerczyńskich? Ależ tam kwitnie również błogosławiony kwiat nadziei
— Co on mówi? Ugodowiec!!
Głos starego arystokraty wpadał w tonację minorową, co raz głuchszą. Mówił niby z grobu.
— Skrzydła zbyt szeroko rozwinięte słabną, hamują lot naturalny, aż zwisną złamane. Nie nam — piąć się na wyżyny. My jesteśmy z dolin, z poziomu. Nad nami szpony przemocy. Nie dźwigajmy bark naszych, nie utrudzajmy ramion by szpony te zerwać. To praca Syzyfowa — to utopja butnych młodzieniaszków, to nasza złuda nieszczęsna. Ciążących nad nami gmachów nie zrzucim, lecz zwalim je na siebie, że zmiażdżą nas i zginiemy... Zginiee... my! — jęknął, jakby w skonie śmiertelnym.
Szmer niepokojący przebiegł ciche stoły. Hrabia podniósł tragiczny głos.
— Jeśli pragniemy ciszy i pracy intensywnie zaszczytnej, jeśli drogą jest nam przyszłość pokoleń naszych, idźmy bez hałasu, lojalnie, bez szowinistycznych krzyków, bez zapalnych fajerwerków, bo one wzniecają pożary niszczące nam dachy nad głową. Idźmy jak ludzie rozumni, idźmy wytkniętą dla nas drogą, wówczas ominiemy niebezpieczne manowce. Płyńmy! Płyńmy cicho z falą...
— Na bałwany!!... — huknął Paszowski.
Hrabia stropił się, zamilkł na sekundę. Szmer przy stołach rósł jak wrzawa rozpoczętego buntu. Korski chciał skończyć.
— Płyńmy z falą... bo jedynym naszym pasem ratunkowym...
— Są kajdany! — sarknął Marjan Turski.
Strona:Helena Mniszek - Panicz.djvu/107
Ta strona została przepisana.