— Nie! Lojalne uniformy! poprawił Paszowski zjadliwie.
— ...... naszym ratunkiem i... zbawieniem jest płynąć... za prądem, on nas... wyniesie na pożądany ląd spokoju..., na legalną ostoję na...
— Rzuci nas w otchłanny lej straszliwego wiru. Na dno!! — zawołał Marjan rozpacznie.
Hrabia usiadł blady, z kroplami potu na łysej czaszce.
Cisza trwożna zapadła jak całun, ale była to cisza wroga, okropna w swej martwej głuszy. Nurzała się w niej rozpacz, wył ból, przewalał się wstyd gryzący, wstyd, który dławił jak dżuma. Hańba improwizowała tu swój hymn tryumaflny.
W tem ozwał się głos Denhoffa dziwny, bo wesoły, a zmieniony tragizmem. Tak niekiedy syczy wąż lub śmieje się szatan. Donośnie zabrzmiał organ jego złowieszczy.
— Hej! Orkiestra!... Grać „mnogie lata!“ Na fanfarę! Na pohybel nam!...
Przerażenie, czarną, ciężką chmurą ponuro zwisło nad głowami. Dreszcz jakiś ostry, przenikający do samego jędra serc ludzkich, dreszcz, jak skurcz konwulsji, zatrząsł potężnie jestestwami obecnych. Gorycz i łzy piekące, piekielnym, zda się tchnieniem wyciśnięte, płynęły w powietrzu.
Biskup, zielony z wrażenia, drżący, powstał od stołu.
Orkiestra lękliwie jakoś zagrała marsza. Głuszył ją turkot odsuwanych krzeseł.