Strona:Helena Mniszek - Panicz.djvu/112

Ta strona została przepisana.

— Przecie jeszcze nie jesteśmy formalnie zaręczeni nawet. Skądże zaraz ślub? Mamunia się na to nigdy nie zgodzi.
— Jeśli jednak — ja zażądam...
Dorcia oblała się purpurą.
— To zależy od mamuni i... odemnie, wcale nie od pana — zawołała z niebywałem u niej wzburzeniem i szybko odeszła obrażona, dumna i szlachetna w ruchach.
Denhoff patrzał na nią zirytowany. Twarz drgała mu kurczowo.
— Postąpicie tak jak ja podyktuję — mruknął zawzięcie.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Po skończonych ceremonjach religijnych i po podwieczorku, młode towarzystwo, powiększone przez grono kleryków, umawiało się, projektując spacer przy zachodzie słońca.
Ksiądz Janusz, wciągnięty do spisku, zaproponował biskupowi przejażdżkę, Denhoff ofiarował na ten cel swój paradny powóz, cała zaś młoda kompanja lokowała się na czterokonnym wozie wypchanym suto grochowinami, strojnym w kilimy i dery. Oba ekwipaże rozjechały się w inne strony.
Gdy wóz ruszał z miejsca Wypełniony po brzegi, ochoczą młodzieżą, nadbiegł Gutek Korzycki, machał ręką, prosząc aby stanęli. Nie lubiano go powszechnie, przeto i teraz nikt na niego nie uważał, nawet Kula Zborska krzyknęła stanowczo.
— Jedźmy prędko! Niech on zostanie na lodzie.
Ale Maryś ujął się gwałtownie za Korzyckim.
— Jeżeli go nie weźmiecie na wóz, ja natychmiast wysiadam.
Zatrzymano konie, bez protestu. Gutek, gramoląc się na wysokie siedzenie, patrzał złośliwie na Kulę i mówił z umyślną służalczością.
— Uniżony sługa szanownej pani, najniższy sługa.
Wiedział, że doprowadza tem dziewczynkę do niesłychanego gniewu.
Odwróciła się obrażona.
Na wozie zaczęto śpiewać chóralnie. Panny i młodzi panowie rozbawili się na dobre.
Szczególnie seminarzyści poczuli, jak wiatr swobodny, nadlatujący do nich z pól szerokich, rozwija im skrzydła młodości, poezją tchnie, na nich, porywa żywiołową siłą.
Zabawy na wozie wrzały w całej pełni, młodzi księżulkowie cieszyli się nową dla nich gratką, tym spacerem pośród wonnych pól, gdzie koszono powtórnie koniczyny, skąd wiały aromatyczne, duszne wonie łubinów, a płowe rżyska już zaorywane, pokrywały mgły oparów. Krwawe łuny słonecznego pożaru malowały na różowo wesołe twarze jadących, obsypywały je pyłkiem lotnym purpurowo złocistym, niby świecką aureolą.