Strona:Helena Mniszek - Panicz.djvu/12

Ta strona została przepisana.

Denhoff złapał właśnie to spojrzenie i wywołał nowy paroksyzm krztuszenia się, bardzo sprytny.
Przymrużył oczy.
— Ach! to ta cnota! pobożna Anula.
Zapewnienia byłej właścicielki Wodzewa o zakonnych instynktach pokojówki, wydawały się Ryszardowi nieco podejrzanemi.
— Wcale ładna!
Patrzał na nią; i cieszył się jej zmieszaniem, przeczuwając komedję. Zauważył i pewną dekorację: biały, nakrochmalony fartuszek, błękitną wstążczynę na szyi i żółte kwiatki we włosach. Tego przedtem nie widział.
— Hm! Nous verrons!
— Kucharka się pyta, czy jaśnie pan będzie obiadował?...
— A ty będziesz usługiwała?
— Juści.
— No, to podawajcie.
— Ale! Obiadu niema jeszcze, ino trza zadysponować.
— Voila! — Cóż wy myślicie, że ja będę bez obiadu.
Dziewczyna zachichotała.
— Ii... nie! Tylo dotąd dziedziczka dysponowali, a tera musi jaśnie pan sam.
— Powiedz kucharce, niech sobie gotuje co chce, i dajcie mnie święty spokój.
Wyszedł z domu i wsiąknął w rozmajony park.
Roztwierały się przed nim głębie zielone, pachnący oddech ziemi plądrował wśród drzew i osnuwał je miłośnie. Czeremchy osypane kwieciem pochylały strojne gałęzie do rozwitych bzów, szemrząc zalotną gwarą młodości i piękna.
Denhoff stanął nad głębokim wąwozem kończącym park. Szeroka szczelina ziemi rozszerzała się w tem miejscu tworząc pyszny parów, zalany niby białą rzeką, kwiatami tarniny. Tłoczyły się tu karłowate czeremchy i wielkie kępy paproci. Środkiem płynął strumyk cieńką taśmą wody, poskręcanej w węzły i żywiołowo wspinał się na kamieniach. Dzikie wiśnie w niepokalanej bieli swych welonów, stojąc na krawędzi wąwozu, zaglądały ciekawie w jego głąb, gdzie plątało się z sobą mnóstwo roślin; pnącze chmielowe szorstkiemi ramionami dławiły biały powój, ten owijał się dokoła zaborczych mięśni chmielu i łagodził jego ostrość. Walka trwała. Żyzność gruntu w parowie buchała rzutkim płomieniem rostu, jakby gwałtem chcąc dorównać wysokością tworzyw — drzewom parkowym.
Ryszard oparł się bokiem o olbrzymią sosnę, której korona sięgała niemal chmur, korzenie zaś jedną połową wżarte mocno w twardy grunt, drugą wysunęły na zewnątrz, ogromne, rozczapierzone niby tytaniczne palce, chciwe i okrutne. Te szpony