złote monety przechodzące do rąk kelnerów jak złotówki, rzekł ze złością.
At! Jakiś pędziwiatr, hulaka i urwisz. Nic osobliwego! Tem gorzej, że polak. Wolejby bywszy jaki zagranicznik.
Denhoff tych słów nie słyszał. Zgłuszyły mu je skwapliwie uniżone szurganie nóg kelnerów. Oblężony był przez golone głowy chylące się przed nim służalczo.
Wyjechał dopiero nazajutrz, za nim toczył się wóz pełen kwiatów doniczkowych i ciętych, jak na corso. Z miasta odprowadzał go tłum pacholęcej żydowskiej gawiedzi, aż za rogatki.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
A w Olchowie Dora czekała. Spodziewała się przyjazdu Ryszarda, ale nie tak prędko.
Było południe. Słońce wrześniowe grzało gorącym prądem, że chwilami z powietrza nadlatywały tak parne oddechy, jak gdyby z rozpalonego do czerwoności pieca. Babie lato rozhulane już na dobre, wszędzie go pełno. Spływały srebrne przędze z białych ruin obłocznych i wiły się i wiły bez końca. Lubość w powietrzu, ociężałość dojrzała, jakby przesyt rozkoszny.
Blaski nie są już tak kryształowo czyste, już nie wiosenne, ani letnie, świecą z za welonów przejasnych, złotobiałych. Krasa przyćmiona. Jak oblicze pięknej hurysy prześwieca z pod zasłony, że widać promienne jej oczy i boskie linje twarzy, ale przeczuwa się zaledwo cud istotny zazdrośnie strzeżony, tak i w pogodzie jesiennej mglisty blask zewnętrzny jest mistyczną osłoną wewnętrznego bogactwa natury, który się uplastycznia gdy go zgłębić. Czasem tylko z tej pozornej obojętności przyrody z jej chłodnych raczej spojrzeń, buchnie nagle namiętny płomień, lubieżnie zaigra, obleje warem i dreszczem rozkosznym, poczem znowu stygnie. Drzewa w sadzie kurczą listki i rumienią się z żalu za odbieranym owocem. Mruczą żałośnie obnażone grusze patrząc na dół, do swych stóp, gdzie leży mnóstwo soczystych kalebasów, tylko, co zebranych z gałęzi. Dalej grube, szare bery, tam znów uśmiechają się z pożółkłej trawy wytworne Ludwiki, słusznie nazwane pięknemi, gdyż smukłe ich ciała o wykwintnym rysunku mają gładkość dziewiczych piersi i wiosenny panieński rumieniec. Królują wśród ciemnych liści olbrzymie jabłka Aporty; czają się tajemniczo, szare oliwkowe, twarde, jak złamy granitu, renety zimowe, prawie niewidoczne na drzewie, choć rosną gęsto, ratuje ich szczęśliwy pomysł zachowania jednej z drzewem barwy. Nie ma w tem efektu, ani estetyki, ale praktyczność i nadzieja ukrycia się przed drapieżnością ludzką. Mniej uważne, lecz śliczne za to są ich lekkomyślne siostry, złote renetki, ciągną oko samym wyglądem, lek-