W tem usłyszała ostry tętent konia na bruku przed gankiem, serce jej zadygotało.
— To Jena! To on, to on!
Chciała biedź na spotkanie, skoczyła żywym ruchem naprzód, ale odrazu stanęła.
— Nie, nie, zresztą może nie on??!
Lecz? już Kula, Adam i Ania wołali na nią, wrzeszcząc jak najęci.
— Dora! Pan Ryszard przyjechał, pan Ryszard! Chodź prędko!
Dorcię wrażenie zmogło, nie miała sił.
Aż oto on idzie, zobaczył ją, idzie spiesznie, jest w stroju do konnej jazdy, smukły, zgrabny, elegancki. Dora posunęła się kilka kroków i... Ryszard wziął jej ręce, całował bezpamiętnie.
Patrzyli sobie w oczy głęboko, do dna, mówili niemi gorące słowa powitania, zwierzali swe uczucia, tęsknotę. Cicha, niema mowa serc, spojenie dusz, słodkie zapatrzenie i zasłuchanie się w sobie. Stali tak młodzi, jak maj różany, piękni rozkochani do szału. Upajało ich to, że są znowu razem, że mówią wszystko bez słów. Urok był nad nimi, czar owiewał ich tchnieniem.
Jakieś kwiaty cudowne pachnęły dokoła, jakieś aromatyczne boskie nektary sączyły się do dusz obojga, mgła idealna rozkoszna zasnuła im widok na świat realny, na jego pospolitość i na to wszystko co nie było ich, z nich i dla nich. Podziwiali się wzajemnie, odnajdywali w sobie piękno, dotąd nie odkryte, dławił ich potężny uścisk miłości. Nad nimi szemrały jesienne liście starych lip, natura grała im swą nigdy nie milknącą rapsodję, słońce sypało na zakochanych złote trzęsienia. Tę pieśń jedyną, tajemniczą jak złuda a przecie istotną, to anielskie milczenie zabito brutalnie hałaśliwemi okrzykami. Ania, Joasia, Adam, wszyscy przypadli do młodej pary i jęli wołać:
— A dość już tego? I nam się należy powitanie. Czy to już tylko Dorcia w Olchowie. Z nami pan nie zamienił paru słów.
— Prosto z konia fajt! do Dorci, nam nawet ręką nie kiwnął — żaliła się Kula.
— Skąd pan nawiózł tyle kwiatów? — pytał Adam. Znoszą i znoszą a na wozie ciągle pełno.
— Dokąd znoszą? — zaniepokoił się Ryszard.
— Do mego pokoju, bo ja bardzo lubię kwiaty, zwłaszcza chryzantemy. Wszystkie już są u mnie — rzekł Adam z całą powagą, kręcąc miniaturowy projekt na wąsiki.
— Ależ!...
— Ha, ha, ha! pan uwierzył — śmiała się Ania. — Adam żartuje.
— Przywiózł pan kwiaty? Dla mnie? — spytała Dorcia cichym szeptem! i oczyma.
Strona:Helena Mniszek - Panicz.djvu/126
Ta strona została przepisana.