Strona:Helena Mniszek - Panicz.djvu/13

Ta strona została przepisana.

wystające nad krawędzią wąwozu miały wygląd drapieżny, jakby chciały dosięgać przeciwnego brzegu i podsunąć go pod siebie.
Sosnę tę Ryszard nazwał głowonogiem i po przyjeździe do Wodzewa, już jako właściciel, zawiesił na złoto-rudej olbrzymce obrazek Bogarodzicy.
Teraz patrzał na okolicę skąpaną w słońcu, lubował się widokiem okopów z czasów szwedzkich, rozciągniętych szeroko po za parowem. Ten wąwóz był zapewne starożytną fosą otaczającą obozowisko.
— Jak ja się tu okopię w moim Wodzewie? i... czy na długie panowanie? myślał tęsknie.
Gdzieś, z łąk oddalonych doleciał dźwięk fujarki; piskliwie ale umiejętnie biegł po ukwieconych tarniną wzgórzach, łechtał przyjemnie świeżą zieleń i kwiaty. Był dopełnieniem akordu bezbrzeżnej roztoczy majowej, której brakło tylko muzyki.
Powódź wrażeń uczuciowych, jakby lubieżnych runęła na duszę Denhoffa. Przygarnął się całem ciałem do pnia sosny, objął ją ramionamli i wyszeptał do jej łona:
— Chcę tu pozostać i... trwać.