Strona:Helena Mniszek - Panicz.djvu/131

Ta strona została przepisana.

Ryszard lubił imponować całemu otoczeniu, czasem wolał przesadzać malując się w takich kolorach, że wszystkich gorszył. On właśnie wtedy najlepiej się bawił. Po zaręczynach, gdy już Dorę uważał za swoją, bez zastrzeżeń i nawiasów, stał się arbitralniejszym i obcesowym. Chciał ją nakłonić do siebie jak młodą płonkę, aby posłusznie rosła za jego rostem, by się pochylała w kierunku jego zwrotów. Ale trafił na młodą wprawdzie, lecz dążącą samoistnie do własnych ideałów i słońc — brzózkę. Dorcia nie była bierną, owszem, może aż nazbyt samodzielną indywidualnością. Wiele rzeczy traktowała jeszcze po dziecinnemu, zawsze jednak z horyzontem szerokim, z podkładem szczytnej idei. Wiedziała co jest jasnem, co ciemnem, znała szczery blask słoneczny i złudę sztucznych ogni. Blichtr Denhoffa porwał ją wprawdzie początkowo, lecz prędko postanowiła zbadać wewnętrzną świetność jego istoty. Młoda jej dusza przyjaźni Ryszarda nie umiała dotąd skrystalizować, czasem błyszczał słonecznie, czasem płonął świetną rakietą, lecz chłodną, obcą jakoś, martwą. Gniewał ją, przerażał, nie bawił prawie nigdy, natomiast upajał ją mimowoli, a rzadko cieszył. Te różne uczucia odbiły się na twarzy i w oczach Dory. Nabrała powagi, wyraz jej błękitnych źrenic nie był już tak szczeronaiwnie dziewczęcy, prześwitywała w nich kobieta, myśl osiadła na ładnym czole, czasem tęskna, jakby smętna.
Przestała być również „ukoronowaną“, tak, jakby zdobywszy ów dar uważany poprzednio za królewski, po bliższem zbadaniu go przekonała się, że i tu są skazy wcale widoczne i, że znowu nie jest to klejnot jedyny, bezcenny, niby brylant z korony szacha perskiego. Dorcia nie mogła wysondować, czy Ryszard to perła, czy też tylko muszla po niej, która już wypłynęła na świat szeroki. Różnie myślała kochając go zarazem.
„Cacunio“ i „Dziudzio“ byli jednakże wiecznie z sobą, czasem weseli, niby ptaki wiosenne, czasem chmurni na siebie i zażaleni. „Morały“ powtarzały się często; na darniowej ławeczce, pod splecionym jesionem, na ławce brzozowej pod brzozą płaczącą, w alei orzechowej, w pokoju, w lesie podczas grzybobrania. Zabawy nie ustawały, a jesień szła coraz chłodniejsza, w uścisku coraz mniej barwna, brzydka, ponura.
Denhoff wyjechał nareszcie z Olchowa, zatrzymał się w Warszawie, pokupował i wysłał prezenty dla narzeczonej, razem z nowym ładunkiem kwiatów. Do Wodzewa kupił pyszne zaprzęgi zimowe, siatki na konie, liberje futrzane, dla siebie bajeczne futra do gabinetu, skóry z białych niedźwiedzi, wilczury i lisiury do sań. W sklepie kuśnierskim myślano, że to po dróżnik udający się do bieguna północnego.
Denhoff zobaczył na afiszu teatralnym, że ma być wystawioną: opera „Tosca“ z udziałem pani Korolewicz-Waydowej.