Strona:Helena Mniszek - Panicz.djvu/133

Ta strona została skorygowana.
XXII.

Ostatnie złote pociski spływały z nieba na szarą, wilgotną ziemię, że lśniły się brudnemi szybkami kałuże po drogach, żółte, zwiędłe trawy, skąpane wodą jesiennych deszczów, leżały płasko przybite, smutne. Tylko pola okryte zieloną runią ozimin, wesoło połyskiwały z pod perlistej rosy, świecącej kryształkami szkliwią. Obłoki zmętniały, blade błękity rozszarpywane były co chwila przez kłęby brudno szare, rudawo obramowane, przewalające się ciężko, niby moty wełniste. Wśród tych zwojów błyszczało słońce blaskiem polerowanej, złotej blachy, ciekawa źrenica królewskiego patrona powietrznych roztoczy, coraz to wychylała się z po za run gęstych, i znowu mrużyła pod nadciągającą biało rudą masą.
Że to już październik, o tem szeptało w całej naturze. Codzienne korowody ciężkich szarych wron, zlatujących z borów gęstych na zamieszkałe rozłogi, krakaniem swem zwiastowały bliskość zimy; szara ćma wróbli, brunatne roje licznych ptasząt, świergotem, innym niż wiosenny i letni, śpiewały to samo. Życie jest, ale już odmienne. Wszystkie stworzenia przygotowują się do półrocznej martwoty, co nadciąga poprzedzana przez łzy gęste z obłoków spadające, przez bierną obojętność ziemi nie chłonącej wody do swych wnętrzności. Przyroda, spełniwszy doroczny obowiązek, teraz spoczywa w obojętnym na wszelkie niespodzianki zsyłane z górnych sfer, dolce far niente.
Po drodze obłoconej, pełnej głębokich kolein w lepkim gruncie, w których stoi mętna czekoladowa woda, kłapią kopyta konia i toczą się koła umazane, bryzgające brudną cieczą błotną. Na linijce worczyńskiej trzy osoby: Ira, Ziula Turskie i Denhoff. On powozi. Jadą wesoło, trochę dokazują. Panny uważają Ryszarda za kuzynka, więc swoboda większa. Nagle obie krzyknęły.
— Poco pan zjechał z drogi, to już pole. Co pan robi? Dziudziu obrzydły!
— Pojedziemy przez zagony i ostro, to będzie rozmaitość — woła, śmiejąc się, Denhoff.