Strona:Helena Mniszek - Panicz.djvu/140

Ta strona została przepisana.

— Nieznośny pan jest! Nie cierpię pana za to.
— Niech pani słucha jeszcze:
— Jaka najlepsza kobita!?
...Obita... — odpowiedziało echo.
— Winszuję! Alę Dorci nie zazdroszczę takich poglądów u męża.
Pan widocznie w alejce Dorydy układa takie rozmowy z echem, prawda panie Dziudziu? — zażartowała Irena.
— Niech panie patrzą!
Panny spojrzały we wskazanym kierunku i obie wydały okrzyk zdumienia. Właśnie zachodziło słońce. Wielka, złotoczerwona kula rozogniona aż do gorąca, spływała wolno za najwyższy cypel wałów. Rozsypały się dokoła złociste, parzące iskry, okopy zanurzone były jakby w oceanie płomieni. Fale krwiste, żółte zalewy słoneczne płynęły wskroś nasypów, co w tej ognistej powodzi miały wygląd i grozę bałwanów. Ze szczytów jednej z takich potężnych wydm zjeżdżał jeździec. Koń ogromny i czerwony, jakby zbroczony krwią, rozwiana grzywa i ogon odstawiony, gorzały purpurą, nozdrza paliły się ogniem. Na grzbiecie niósł olbrzyma. Czarna postać jeźdźca była nieprawdopodobnie wielką, koń rozmiarami swemi przypomniał legendowe smoki, albo bestje apokaliptyczne, cała grupa, jak baśń o dziwotworach, mogła przerażać. Światła ak się układały, że grupa wisiała w powietrzu. Każde podniesienie kopyt jak tarany, było widoczne, każdy rzut głowy końskiej, każde strząśnięcie purpurowej grzywy. Nad tą grupą wielkoluda płynęła krwista rzeka zachodu i pod kopytami szły ogniste smugi. Widziadło stało się pięknie bajecznie, ale groźne, straszne przez swą potęgę.
— To wódz skandynawski, który zginął w tych okopach — szepnął Denhoff zbladłemi wargami. — On się tu ukazuje we krwi... pogromca... straszny wojownik... może potępieniec? Ile krwi!... sama krew!...
— Panie! Co pan mówi?
Ira uległa wrażeniu, czemuś nadprzyrodzonemu; lekko drżała, Ziula trzęsła się z podniecenia, a Denhoff zawsze wrażliwy, tym razem doznawał rozkoszy prawie, pod wpływem dziwnej wizji obłędnie dygotał. Zapatrzony bez tchu w piersiach, szeptał jak w malignie.
— O! o, jak płynie po krwi... wielki czarny... piekielny! To jego pokuta, tu zginął i tu ukazuje się ludziom, potworny rzezak!... Może o wybawienie, o modlitwy prosi? O! jaki krwawy!... jaki...
Nagle wielkolud uniósł ramię w górę i potrząsnął jakiemś narzędziem, trzymanem w dłoni.
— Grozi nam maczugą! — krzyknęła Ziula.