Strona:Helena Mniszek - Panicz.djvu/143

Ta strona została przepisana.

A Ira zamyśliła się poważnie. Jechały już w zmroku wieczornym; chłód wilgotny przejmował ciało aż do kości. Surowy zapach ziemi przemoczonej, zgniłych liści mieszał się z czadem końskiego oparu, co chmurą biało-siwą otoczył klacz idącą, kłusa i linijkę ze skulonemi od zimna panienkami. Ciszę przerwał stanowczy głos Iry.
— A jednak on ją zdobędzie! Nad nimi jest moc przeznaczenia.
— Skąd ty to możesz wiedzieć. I zresztą — przeznaczenie, kto tam w nie wierzy? Mówią, że to zabobon.
— Ja wierzę!