stanowi epokę dla rodzin, posiadających ową rzadką roślinę. Gdy kielich tego kwiatu pęka, to uroczystość wielka, to glorja dla żyjących pokoleń.
Parę dni przebiegło w szalonym wirze umysłów niesionych siłą ekstazy, aż tę pogodę przejasną zaćmiła gwałtownie świeża, straszna wieść. Jakby na sępich skrzydłach nadleciał z Warszawy groźny pomruk... plac Teatralny! Uderzenie gromu w słoneczne południe! Zmartwiały zapalne myśli, szarość powróciła tem straszniejsza, że bezpośrednio po blaskach. Wyło w ludzkich duszach, ale nie była to już agonja, może przesilenie?... Może to tylko zemsta wypędzonej zmory?... uchodząc na zawsze, raz jeszcze wyszczerzyła kły, ale to już odruch ostatni. Jasność wschodząca obchodzić będzie swe zmartwychwstanie.
Słowami temi nadzieja śpiewała hymn.
Denhoff oszalały więcej od innych, żył w ciągłem podnieceniu. Pomimo szerokiej atmosfery nie mógł wytrzymać na wsi, pojechał do stolicy; za nim Maryś Turski. Bawili tam przez tydzień, powróciwszy przypominali wodzów; przywieźli z sobą horoskopy prześcigające bujnością najśmielszą możliwość. W świetlicy u Szczepańskiego urządzono zebranie, Denhoff opowiadał o pochodzie narodowym wśród głuchego milczenia, mówiąc donośnie.
— Bracia moi! pękły oto lody skuwające nas, przepłynęła kra przełomowa i oto płynie potężna rzeka, a na swych falach niesie kolebkę przyszłej szczęśliwości narodu, niesie gałązkę oliwną, niesie laur dla nowych pokoleń. Bracia taka rzeka płynęła 5 listopada przez ulice naszej stolicy i ja tam byłem. Byliśmy obaj z sąsiadem Turskim, my jak dwie krople z podlaskiej rzeki, jak dopływ z naszej okolicy do olbrzymiej arterji narodowej, ożywionej szczytną ideą, pulsującej szczęściem. My przynosimy wam tchnienie tych mas, co ze śpiewem na ustach waliły środkiem Warszawy. Niezliczone tłumy, pochód narodów, potężny, możnowładczy tytan patrjotyzmu, apoteoza chwały!...
— Mów pan przystępniej, bo nie zrozumieją — szepnął Maryś.
— ...A nad nim, bracia drodzy, wicher, szumny wicher sztandarów... nasze orły ubóstwiane w krwawem polu, lecą, zda się, z łopotem piór; to chorągwie, naród myślał, że chrzęst skrzydeł, że zakwiliły orły. Śpiewaliśmy bracia nasze pieśni, intonowali księża, starzy weterani minionych lat nieśli drzewca sztandarów, widzieliśmy zbratanych z sobą panów i robotników, szli obok siebie magnaci z mieszczaństwem, młodzież ogólnie polska, bez kastowości była w kordonach, zespół serc i dusz ku jednemu dążący pragnieniu. Znikły partje, znikły stany, byli tylko... Polacy! Szliśmy tak od pomnika Mickiewicza, hen, przez środek ulic głównych i tętniał, huczał nasz chód!
Strona:Helena Mniszek - Panicz.djvu/158
Ta strona została przepisana.