organy zagrały wstępne akordy. Nerwy zaczęły dygotać. Zrozumiano! Odrazu buchnął płomień do serc obecnych, rósł szał! Paszowski, Denhoff i służba kościelna rozdali wśród ludu drukowane karty, z tekstem hymnu. I runęła pieśń wielka, rozlała się grzmotem upojonych głosów, niosła cudowne, wielkoduszne tony i słowa porywów pełne. Pieśń narodowa, co prowadziła pochód w Warszawie, pieśń już nie skrępowana, bez okowów, tragiczna dawniej, dziś potężniejsza jeszcze i słodka... z hukiem organów, przy odgłosie warczących bębnów na chórze, w obecności dwóch białych sztandarów rwała się burzliwie pod sklepienia świątyni, rozsadzając je, lecąc w zwyż, w przestrzeń! Hymn wzniesiony całym zespołem głosów drżał i cichł, to łzy rozrzewnienia tamowały rozrost pieśni. Były chwile, tylko organowych dźwięków, wibracja głosów wpadała niekiedy w tak niepohamowane tremolando, że pieśń cichła, śpiewana jedynie szeptem gorącym i znowu wstępował w nią mocniejszy duch, znowu parła naprzód, bujna jak niwy złotopszeniczne, radosna, wspaniała jak szeroki kraj miodną potoką płynący. Płakali panowie i włościanie; Turski ojciec ścisnął szczęki, oczy podniósł w górę, ale wysiłek nie pomógł i potok łez zbiegł po jego policzkach. Paszowski ryczał bez ceremonji, obole niego chlipał Teoś. Denhoff, Marjan Turski, Irena i Ziula nawet Kocio Leśniewski mieli łzawe źrenice i promienie na twarzach. Osinowski blady, drżał nerwowo. Jeden tylko Perzyński, chociaż poczerwieniał jeszcze bardziej niż zwykle, przypominając ognipiór w rozkwicie, słuchał pieśni spokojnie, bez wzruszeń, jak zawsze zajęty pracowitem układaniem żółtych wąsów. Od czasu do czasu podnosząc głowę patrzał na tłum niby w zwierciadło, lub pytając czy mu dobrze tak — à la lion writeé? Na jego pompatyczność nikt nie zwracał uwagi, wszyscy mieli wzrok utkwiony w jakieś gwiezdne szlaki, melodję uroczą na ustach, czar w duszach. Przez szeroko otwarte podwoje kościelne widać było blanki murowanej bramy osypane śniegiem. Pierwszy śnieg, niby błamem gronostajów okrył ziemię, puszysty, biały pachnący rozkoszą zimową. Czerwone gile krzątały się żwawo nad białemi murami, biły wielkie, krwawe skrzydła w kościelne drzwi i kwilenie głośne wpadło w rozhuśtany podzwon pieśni. Wrażenia górne, przez swą olbrzymiość aż bolesne, targały ludźmi. Naród śpiewał i słuchał pieśni.
W natchnieniu pieśń się rodziła.
Zachwyt niósł ją na swych skrzydłach.
To rozwarte upusty niebios. To potok wzburzony, twórczy pęd życiodajnych źródeł ze szczytów na szare niziny.
Przebrzmiała! A ludzie ją słyszeli jeszcze, grały ją teraz sklepienia.
Echo łka melodją.
Strona:Helena Mniszek - Panicz.djvu/161
Ta strona została przepisana.