ruda linja, śmigając zwinnie, wlókł kitę, nosem ostrym węszył niebezpieczeństwo. Turski opanował myśliwską gorączkę, pozwolił zwierzęciu zbliżyć się dostatecznie. Buchnął strzał. Lis majdnął parę razy w konwulsyjnym skoku i zarysował się rudą plamą na śniegu, rozciągniętą w martwym spokoju. Tuż za lisem, wbrew naturze, sadził sprężyście bury szarak, Maryś położył go dubletem. Poczem ucieszony trofeami pospiesznie nabijał strzelbę, gdy nagle zabrzęczało coś na drodze, poza nim. Zły za niespodziewany hałas odwrócił się gwałtownie i... skamieniał. Wszystka krew spłynęła szybko do serca, które zaczęło bić nienaturalnie. Na gładkiej, leśnej dróżce jechał strojny zaprzęg. Sanki małe, jak cacko, w nich jakiś obcy mężczyzna i... Maryla Korzycka. Ona, cała w białych, puszystych futrach, różowa i uśmiechnięta, żywo coś mówiła do stangreta, hamującego rozbiegane konie. Ujrzawszy Marysia tuż obok drogi, zbladła i zatrzęsła się jakby z przerażenia. Jej towarzysz zauważył to, badawczo spojrzał na Turskiego. Mijali go właśnie. Wtem Maryla widocznie już otrzeźwiona, skłoniła się głową młodzieńcowi, ale zawołała prawie ostro:
— Pańskie strzały spłoszyły nam konie!
Mignęły Marysiowi w oczach rozhukane cuganty, zdobne w bogate pióropusze, ponsowa wspaniała siatka, dźwięknęły głośne jańczary i sanki popędziły naprzód, ginąc w mętnej perspektywie leśnej. Turski stał bez ruchu, tylko w uszach kołatał mu groźny głos Maryli: „pańskie strzały spłoszyły nam konie“ — co to za wyrażenie „nam “? więc jej i temu zgarbionemu mamutowi, co przy niej siedział? Ach tak! to jej narzeczony baron Poszyngier, miljoner, a ja... ja spłoszyłem im konie.
Maryś zaśmiał się, ale był to śmiech zdławiony, zgoła nienaturalny. Oprzytomniał, bo otoczyli go myśliwi, winszując zdobyczy. Zaczerniało od ruchliwego mrowia naganiaczów.
Paszowski wołał tubalnie.
— Osobliwość, panie mój! Zając na lisie leży, śmierć ich pogodziła. Ale sadzili na pana jak po drucie, dobre strzały, do wszystkich aniołów niebieskich i ziemskich. A ja zabiłem jakieś stworzenie przedpotopowe, które już chciało mnie pożreć.
— Tato zabił kunę — odezwał się Teoś — duza, bo juz starla.
— Ot, milczałbyś, jak nie masz czegoś mądrego do powiedzenia! Ale za to widziałem Djanę we własnej osobie, wprawdzie w najprzykładniejszej zgodzie z Akteonem, co jednak nie dowodzi, że z czasem go przemieni w jelenia...
— I psyprlawi mu rlogi, ha, ha ha! Śmiał się Teoś.
Denhoff trącił Paszowskiego bez ceremonji.
— Niech pan uważa... Turski. — rzekł z naciskiem.
Paszowski sapnął gniewnie.
Strona:Helena Mniszek - Panicz.djvu/168
Ta strona została przepisana.