— O nie! proszę iść do mamy nieodwołalnie! Chcę być samą.
Poszyngier, już wściekły, zawrócił jakby na pięcie swą potężną figurę i odszedł w głąb kościoła.
Turski podczas tej sceny był oszołomiony, nie wiedział co z sobą robić. Stali teraz z nią ramię w ramię, słysząc wzajemnie idące pulsa we krwi. Maryś dygotał wewnętrznie. Żary upalne idące od niej dusiły go, czuł, że to jakiś przełom, że stanie się zaraz coś niesłychanego, że sklepienie świątyni runie na nich i zmiażdży, że dla tego stanęli razem by razem zginąć. Na myśl, że nabożeństwo skończy się i Maryla odjedzie ogarnęła go rozpacz. Chciał porwać ją wsadzić na sanki i uciekać w tę noc śnieżną, uwozić na koniec świata, by nikt jej nie dogonił i nie odebrał. Zostanie jego, bo on ją siłą zdobędzie. Czemuż jednak przyjechała dziś do jego lasu wiedząc o polowaniu; czyż to jedynie traf? Czemu teraz nie poszła za matką do ławki, lecz stoi przytulona ramieniem do jego piersi. Nie pomogły prośby narzeczonego, odprawiła go i została. Ona mnie kocha, mnie tylko, to zależy odemnie by ją mieć. Ona pragnie szału, nie cierpi bierności. Więc brać ją! brać tę rozkosz, to wcielenie upojeń, tę kobietę własną, oddawaną mu przez miłość. Zawiozę ją do Turowa, do siebie, raz już zakończę nieznośną mękę — mówił sobie w duszy rozszalały Maryś. Czy ona się zgodzi? Czy da się porwać ta słodka Maryla, nie ta kobieta stanowcza, samowolna. Co by się stało gdybym...
Oczy Turskiego zaszły mgłą, bezwiednie pochylił głowę, spragnione usta musnęły futro jej kołpaczka, jeszcze zniżył płonącą twarz i uczuł na wargach bliskość jej karku, ciepło wonne, pociągające. Jeszcze sekunda, jeszcze jeszcze...
Maryś tracił przytomność. Wtem uderzono we wszystkie dzwony; zagrało w kościele od dźwięku. Ogromne basy dzwonów wieżowych runęły z zewnątrz olbrzymią potęgą minorowych tonów; dzwonki ministrantów, dzwon przy zakrystji wtórowały śpiewnie górnej, melodji śpiżów. Hejnał płynął hucznie, jakby zawierał w sobie głosy całego kraju, jakby lud wszystek wznosił błagalny chór. Maryla usunęła się na kolana, Turski za nią, twarze ich były niemal złączone, obie buchające żarem, oddechy spłynęły w jeden ogień wyładowywany z ich piersi. Straszna, żywiołowa namiętność porwała ich w swój wir bezpamiętny.
— Teraz, teraz czas! Podczas tego dzwonienia, teraz!... — rzęził Maryś, tłocząc w ustach słowa.
Ona spojrzała mu w oczy. Rzuciło nią, zaczęła silnie drżeć, nie potrafiła utrzymać szczękających zębów. Nerwy obojga podniecone kołataniem dzwonów, szarpanych z pasją wytworzyły nastrój zupełnie nowy, już nie liczący się z niczem, wyzwolony
Strona:Helena Mniszek - Panicz.djvu/182
Ta strona została przepisana.