Strona:Helena Mniszek - Panicz.djvu/183

Ta strona została przepisana.

z pod panowania umysłu, z pod wszelkiej władzy. Unosił ich szał.
— Boże!... Boże! teraz czas.
Słowa jego zdławione, zatargały nią ostatecznie, chwyciła konwulsyjnie jego rękę. Mięśnie ich dłoni przylgnęły do siebie, zlepiły się mocą niebywałą. I wówczas już jakby pod wspólnym rozkazem, oboje nagle powstali, nie rozrywając splecionych rąk, przeszli ponad klęczącym, schylonym nisko tłumem, do drzwi, on pchnął je, i razem wybiegli na pusty, śnieżny plac. Uderzył w nich zimny powiew, dzwony wieżowe huczały basem nad ich głowami. Oni szli prędko, zdyszani, zupełnie bez pamięci. Turski ściskał dłoń Maryli, nie czując, że pęka jej rękawiczka, szli stuleni ramionami z oczyma w oczach. Słyszeli tylko dzwony i stukanie własnych serc. Usta im drżą, wiszą na nich gorące słowa.
Ale, nie mówcie, bo pryśnie czar.
Niosły ich nerwy wzburzone do bezkresu. Niosła ich egzaltacja bezmierna i potężna, która bywa genjalną.
Niosła ich namiętność tak wielka, jak ta obecna chwila, tak czarująca, jak tajemnica ich dusz otchłannie miłujących się.
Niósł ich wszechświat zawarty w ogromie ich pragnień i pożądań aż okrutnych.
Niósł ich pęd temperamentów, szałów, przeczuć rozkosznych. A nad nimi hejnał spiżowy dzwonów rozkolebanych, noc zimowa, gwiezdna, i śnieżny pył.
Przed nimi biała przestrzeń. W nią! W nią! Dalej od ludzi, do siebie, do rozkoszy!
Doszli do muru okalającego plac kościelny.
Stanęli bezradni. Ale Maryś jak warjat szarpnął nią i zawołał namiętnie.
— Tam brama, na lewo, tam! Chodźmy! Prędzej na Boga!
— Dokąd? — spytała sennie.
— Nie pytaj! Nie pytaj! Spieszmy się bo.. nas... zatrzymają.
— Kto?
— Kto? Ależ uciekajmy! Twoi cię zatrzymają a tyś moja, do siebie cię zawiozę, dokąd chcesz, bylebyś... była moją... Marylo!... Ach Boże! cóż my... robimy! — zawołał nagle przytomniejąc.
Maryla wysunęła rękę z jego dłoni. I ona oprzytomniała.
Dzwony umilkły. Czar unoszący się nad nimi, czar być może skupiony w sercach dzwonów, prysnął brutalnie oblewając ich lodowym podmuchem rzeczywistości. Pozostała tylko noc zimowa, borealną osnuta powłoką i stał gmach kościelny rzucając szybami okien żółte refleksy światła. Dochodziła zewnątrz pieśń nabożna, śpiewana przez wrzaskliwy tłum, słychać było poważne akordy organów.