Strona:Helena Mniszek - Panicz.djvu/184

Ta strona została skorygowana.

Oni stali jakby zbudzeni z halucynacji, oboje weczerpani, bladzi z przerażenia, które nadleciało do nich, niby złowrogi ptak z czarnych, przestrzennych czeluści. Płomień ich zgasł, rozwiała się ułuda roskosznych mamideł, pokusa znikła tak szybko, jak szybko wzięła ich w swą władzę. Chłodny rozum położył ciężką dłoń nielitościwą na wrzących sercach. Wyrafinowany tyran! Lubi gasić zapał w najwyższym zenicie.
— Co to... było? Co się... stało — spytała Maryla trwożnym szeptem.
Turski milczał.
— Ach! Myśmy oszaleli, tak... nie można... Panie Marjanie... oboje winniśmy, ale na szczęście w porę... tak w porę umilkły te dzwony, bo ten szał... nasz...
Turski milczał.
Maryla stała jeszcze chwilę przecierając oczy niby po śnie, spojrzała na niego długo, z naciskiem i odeszła w stronę kościoła.
Maryś został sam, przyparty do muru patrzał tępo za znikającą postacią w białych futrach.