— Szczęścia swego dla złota nie poświęci, tembardziej, żeA jest sama bogatą. Ona ma zbyt szczerą naturę, to nie aktorka. Ale, ale, czy pojedziesz dziś do Sołowa na przedstawienie trupy prowincjonalnej, która zjechała tam? Dają podobno sztukę Fredry. Odegrane to będzie ohydnie, wyobrażam sobie, ale zabawimy się. Są fertyczne aktoreczki. Była u ciebie z biletami taka w kapeluszu — kukuryku wielka trzpiotka.
— Była. Zmarznięta jak nieboskie stworzenie.
— Więceś ją rozgrzewał?
— Tak, koniakiem.
— Ii, to na nic! powiem ci teraz pod sekretem, że Gucio K. już ją zaangażował, ale da się to zrobić. Zatem dziś jedziemy, postanowione!
Denhoff został w Turowie na obiedzie, pod wieczór obaj młodzieńcy wyjechali do Sołowa.
Przygodna, wielka buda, zwana teatrem mieściła w sobie mnóstwo osób z miasteczka i okolicy.
Pierwsze rzędy krzeseł zajęło obywatelstwo ziemiańskie, przeważnie młodzież męska. Nie było pań z Worczyna, ani z Woli Wierzchlejskiej, tylko pani Ama Lubocka z jakąś wystrojoną panną, rzucającą oczyma na prawo i lewo, którą Denhoff nazwał od razu „koczkodanikiem“. Sala improwizowanej widowni, przystrojona gałązkami sosenek, przedstawiała się mętnie z powodu kopcących lamp. Panował tu chłód i jakaś woń stęchlizny, zmieszana z zapachem paczuli. Turskiemu pani Ama wskazała krzesło przy sobie, pragnąc Denhoffa ulokować obok „Koczkodanika“ ale on zręcznie wykręcił się, na ofiarowane zaś sobie miejsce przyprowadził Teosia.
Przedstawienie rozpoczęło się. Sztukę Fredry parodjowano tak okropnie, że Denhoff i Turski przestali uważać na scenę. Ryszard pociągnięty przez Gucia Korzyckiego przesiadywał za kulisami, Marjana bawiła jego sąsiadka. Paszowski złości! się; po każdym silnieszym efekcie na scenie, który aż po nerwach zgrzytał niezgrabnością wykonania, pan Wojciech mruczał dość głośno.
— Brawo, brawo! Żeby tak obskurnie grać, trzeba i na to artyzmu, panie mój. Wolałbym co prawda, żebyście koziołki fikali, niż smażyli taką sztukę, bo to już herezja, do wszystkich aniołów niebieskich i ziemskich. Żeby autor żył i zobaczył coś podobnego, toby uszy wam oberwał, ponawlekał na sznuri zawiesił na posągu sztuki, jako zemsta za sprofanowanie jej. Dalibóg!
Ama szepnęła do Turskiego.
— Słyszałam, że pan się bawił w Warszawie. Cóż, miłe. wspomnienia?
— Bardzo. Żałowałem, że pani nie było.
— Do... prawdy?
Strona:Helena Mniszek - Panicz.djvu/195
Ta strona została przepisana.