Z Dorą zamieniali listy rzadziej niż dawniej, naciągając strunę coraz gwałtowniej. Wreszcie nastąpiła katastrofa. Dora zerwała, zwracając mu słowo, i pierścionek, oraz wszystkie jego upominki. Denhoffa mimo, że spodziewał się takiego zakończenia ich idylli, jednak kategoryczny list Dory zgnębił bardzo poważnie. Cios wprawdzie, jakby wywołany, ale niemniej bolesny, wywarł potężny wpływ na jego usposobienie. Opuścił Ciechocinek, wrócił do Wodzewa i zamknął się w nim. Śliczne czerwcowe dnie spędzał albo na koniu, jeżdżąc po lasach i polach wonnych, albo całe godziny przesiadując na okopach wodzewskich, na ukochanym cyplu wśród zarośli, lub też w „alejce Dorydy“, gdzie czytał swe całoroczne pamiętniki i listy od Dory, których pomimo jej nalegań nie odesłał. Przypomniał sobie minione wakacje, poznanie Dorci, jej urodę gdy stała w krzewie paproci, w blaskach ze świetlików. Wspomnienia jasne i ukochane tłoczyły mu się do mózgu natrętnie, odpychał je, bo spowodowały ból serca, ale jednocześnie garnął je do siebie z czułością.
Złote, dobre wspomnienia!
W jednym ze swych pamiętników znalazł słowa pisane jeszcze przed kupieniem Wodzewa, gdy bawił się zagranicą i był już nieco przesycony jałową gonitwą za ideałami, nie spotykanemi w środowiskach jego życia. Słowa te jakby wykrzyk duszy, rzucony na papier, odczytał teraz z goryczą:
„Gdybym mógł stać się ptakiem, mieć szeroki lot.
Gdybym miał krasę kwiatu...
Gdybym miał laur na głowie.
Gdybym miał czar, urok i wszelkie ponęty.
Wszystko, wszystko oddałbym na całopalenie w zamian chciałbym mieć tylko drugie serce podobne memu“.
Pragnienie spełniło się; znalazł serce dziewczęce, młode, wiośnane, bardzo gorące i oddane jemu pierwszemu z dziewiczą świeżością. Znalazł i postradał je. Już znowu ma w duszy dawną pustkę, dawny chłód, bo to, co się w niej żarzyło, co piekło ogniem uczuć, on sam zagasił bezwzględnie. Uleciało od niego to serce czyste, bo je zmarnował, bo zrodził w niem nieufność dla siebie, zgnębił swym uporem, swą sprzecznością charakteru. To jego marzenie, za którem tęsknił i które już dosięgną, rozwiało się z przecudnego snu, o rzeczywistych i jakby realnych podstawach, w migotliwy pył wspomnień. Nie zdoła już z tych atomów stworzyć minionej tęczy, znikła jak złuda, chociaż była jawą.
— Co teraz?... — zapytał siebie z bezbrzeżnym smutkiem i lękiem zarazem.
— Teraz będę spadał głębiej i głębiej. W otchłań, którą przedemną otwiera... mój własny czyn. Moje Fatum, moje przeznaczenie. Tego pędu tragicznego w odmęcie mej słabości,