na dno, już nie zahamuję. Będę czuł, że spadam, ale ratunku nie obmyślę. Stać mię na wszystko, lecz nie na ocalenie samego siebie. Cóż mię teraz powstrzyma od zatraty, jaka zbawcza moc? Oto mój ideał uleciał, jestem moralny nędzarz, moja dusza pozbawiona swego natchnienia, moja dusza już niema duszy. Ha, ha! to dziwacznie brzmi! A wszak i ja już mam tylko włókno, nie zaś duszę. Zniszczyłem dogmat swój, był dzielny, wzniosły i taki śliczny. Oparty na nim szedłbym w głąb życia pewnym krokiem, bo takie miał słodkie, ale silne ramionka. Usunęły mi się, podtrzymywać będą w życiu kogoś innego. Trzeba to znieść, skoro nie potrafiłem być egoistą w tym wypadku i zatrzymać dla siebie ten czar, ten zachwyt mój, tę duszę mej duszy.
Denhoff rozmawiał ze swem sumieniem, niekiedy nawet głośne wypowiadając słowa. Tęsknota za Dorą budziła się w nim gwałtownie, im głębiej odczuwał ją, tem większy żal za utraconą dziewczyną łkał mu w piersiach. Zanurzony w zaroślach wśród okopów, chodził jak błędny, wsuwał się cichaczem w głębiny parku w obawie by go kto nie spotkał. Ale park był również nastrojony na nutę swego pana. Cisza taka, że ani gałązka nie drgnęła, nie słychać nawet lekkiego szmeru drzew. Bujne korony brzóz, lip, grabów, ciemnych i butnych dębów, strojne w mnóstwo listowia zwieszały swe zielone baldachimy nad głową Denhoffa z przyjaznem wachlowaniem powietrza, tak lekkiem, że zaledwo odczutem. Gdy Ryszard wznosił tęskne oczy w górę, widział nad sobą, na tle błękitu nieba przepyszne pióropusze zieleni, drobne gałązki tworzyły niby siatkę spojoną grubszemi wiązaniami, zdobną w haft wypukły i piękny. Cisza i milczenie tak wielkie, że słychać bicie serca i szept własnej duszy. W chwilach takich zdaje się, że jesteśmy większymi niż świat, potężniejemy dziwnie, słysząc tylko to, co się w nas odbywa; nasze myśli brzmią jak słowa, uczucia są prawie dotykalne, możemy je jakby wziąć w ręce, wyjąć z duszy. Każde cierpienie i ból idzie za nami jak coś żywego, na stępuje nerwowy strach, że dosięgnie nas i położy nam na ramieniu swe ciężkie jarzmo.
Denhoff doznał nagle wrażenia, jakby jego niedola szła za nim w postaci okropnej mary, trzeba uciec od niej, bo skoro już chwyci w swe ostre szpony, nie puści nigdy ofiary z drapieżnych uścisków; nie pomoże najzawziętsza walka, trzeba będzie mieć ją już nierozłącznie za towarzyszkę życia. Ryszard czuł, że żyje, ale martwota okrutna rozpanoszyła się w nim. Wtem błysnęła w jego umyśle jasna chwila wspomnień jesiennych, spacer na linijce z Irą i Ziulą, w jego parku, tym samym, tylko zatrzęsionym żółtemi zwłokami liści. Odgadywano wówczas co będzie gdy park na nowo zasnuje się zielenią. Co im przyniesie nowy maj? Ziula przepowiadała mu Dorcię. A teraz?
Strona:Helena Mniszek - Panicz.djvu/226
Ta strona została przepisana.