Chciał dziś, zaraz jechać do Zapędów aby ją, zobaczyć, aby usłyszeć jej głos. Godziny dłużyły mu się niebywałe. Gdy nadszedł czas wyjazdu do Tylemego, Turski siadł do wolantu tak jak stał, w codziennem ubraniu i długich butach, nawet bez czapki. Ale stary sługa, Ksawery uważał na formy światowe i był zupełnie przytomny. Zawołał przeto ze zgrozą.
— Boże uchowaj! A toż pan z jakowejś wielkiej alteracji, zapomniał o przyobleczeniu ciała w godowe szaty. Nie można tak! trzeba skrupulatnie specjalizować obywatelskie stanowisko. Tymczasem, elegancja w wolancie, w koniach, w szorach, w liberji, a pan, z przeproszeniem, bez żadnej ostentacji.
Maryś nie słuchał, tylko się ubierał, prędko, jak zmuszony koniecznością. W duchu myślał.
— Przeklęte są te etykiety, spóźnię się i ona odjedzie.
Gdy stanął przed gankiem w Tylemego, serce kurczył mu przestrach, że już jej nie spotka.
Na schody wyszedł pan Paszowski. Roztworzył ramiona gościnnie.
— Ach! panie mój, zjawił się meteor, nareszcie! Z pana to teraz rara avis w sąsiedztwie. Proszę do komnat. Teoś mi wyjechał na Podole, do wuja i jestem samotny niby stara wiecha. Jaki hebes jest, to jest, ale mi bez niego tęskno.
— Kiedyż syn powróci? — spytał Turski, byle coś rzec, w duszy zaś jego niepokój szeptał:
Niema Maryli.
— Teoś obiecał przyjechać na ślub Ziuli, który ma być podobno w sierpniu, o ile znowu nie zerwą, do wszystkich aniołów niebieskich i ziemskich, bo to modne w tym roku. Zeszłych wakacji zaręczali się, teraz zrywają.
Maryś nie mógł wywnioskować, czy Paszowski wie o schadzce z Marylą, czy jest nieświadomy celu jego wizyty.
Ale starego pana Skórski uprzedził o umówionym podwieczorku. Pan Wojciech nic jednak o tem nie wspomniał.
W dziesięć, minut po przyjeździe Turskiego, wykwintny zaprząg Maryli, zatrzymał się przed filarami dworku. Powoziła sama parą wspaniałych szpaków, mocno trzymając na lejcach spienione konie. Obok niej siedział Skórski, za nimi zaś, na małem siedzeńku, chłopak stajenny w stroju krakowskim.
Maryś zdrętwiał na jej widok, ale wyszedł na ganek. Panna Korzycka w płaszczu z surowego jedwabiu, w małym kapeluszu niknącym w zwojach białego welonu, uśmiechała się serdecznie, niby obrazek w gazowej ramce. Paszowski wysadził ją z amerykana niemal z czułością.
— Wenero moja, okrutniem rad, ale rączki się zmęczyły, bo koniska ostre, panie mój. Cóż to Ismail-pasza dostał dymisję?
Strona:Helena Mniszek - Panicz.djvu/233
Ta strona została przepisana.