jeszcze potrafiłam odmówić, dwa razy, przed zaręczynami i po nich, kiedy chciał mnie odbić baronowi, ale męczona uparcie przez rodziców, aby przyjąć Poszyngiera, straciłam ochotę i cel do walki. Tyle smutnych dni, tyle bólu! — szepnęła żałośnie.
Maryś trzymał jej ręce mocno, tuląc je do siebie, otaczał Marylę ogniem swych źrenic palących. Spytał cicho, pochylając twarz nad jej czołem.
— Czy wierzysz mi... droga pani?
— Teraz tak, ale przez całą zimę wątpiłam. Czemu mnie pan nie przekonał? czemu zostawił mnie zupełnie na pastwę moich katów?
— Boże mój! Wszakże ja o niczem nie wiedziałem, ona ukryła przedemną tę zbrodnię. Pojąć nie mogłem co się stało, ale być intruzem... nie, za nic! Tego nie potrafię!
— Pan mnie posądzał o materjalizm, o ubieganie się za bogactwem?
— Tak, nawet to przychodziło mi do głowy.
Zamilkli. Patrzyli sobie w oczy długo, bez zmrużenia powiek, jakby przelewając wspólnie do głębin duszy myśli swe i uczucia. On zniżył usta, dotknął niemi jej włosów.
— Marylo... moja... więc ty...?
Gwałtownym rzutem całej postaci otoczyła ramionami szyję Turskiego.
— Kochałam cię zawsze, ale nigdy tak... jak teraz.
— Dziecko ty moje!
Czuł ją całą na swych piersiach, dyszącą żarem oddechu, ponętną aż do zawrotu głowy. Odchylił jej twarz ku sobie i spojrzał w źrenice lśniące fijoletem. Zmrużyły się pod wolą jego wzroku. Gorące usta jej, lekko otwarte, mokre, oddawały swój czar łaknącym wargom męskim, które wzięły je w posiadanie.
Maryla krzyknęła. Pocałunek ukochanego żywiołowo potężny, namiętny, a łaskocący słodką pieszczotą, przeniósł ją od razu jakby w odmienny świat piękna i szału. Przeniósł ich oboje, wichrem trzepocąc się w krwi. Turski odczuł różnicę uścisków, choćby namiętnych, ale wynikłych z uczucia, z uściskami tylko zwierzęco zmysłowemi. Marylę całował ciałem i duszą i jakby jeszcze natchnieniem wzniosłem, bo była umiłowaniem jego serca. Ona zaś zrozumiała wyraźnie, że usta swe dziewicze, dla takiej rozkoszy mogła oddać tylko jemu. On je posiadł, bo jedynie on miał do nich prawo. On jeden!