mal słodyczą. Wiedział jak z kim postępować, zgadywał umiejętnie czem kogo potrafi wziąć. Odczuwając ogólną prawie sympatję okolicy dla Denhoffa, pomimo mniej pochlebnych opowiadań o nim, pragnął obniżyć jego dobre imię u sąsiadów. Przytaczał szczegóły niebywale, psując reputację Ryszarda, ale mówił zawsze „w formie pobłażliwej, ubolewając nad „wyrodkiem“ rodu Denhoffów. Oszczerstwo rzucone w ten sposób łatwiej trafiało do przekonania słuchaczom, autora zaś odsuwało od posądzenia, że jest złośliwym kompozytorem.
Składał wizyty sąsiadom i wszędzie dążył do zaszczepienia sympatji dla siebie, niechęci dla Denhoffa. Najpierw był w Worczynie. Panu Turskiemu, który w ludziach cenił bardzo energję, Rosoławski podobał się, potrafił sobie zjednać obywatela, bo usilnie o to zabiegał. Na Denhoffa jednakże mówił oględnie, zaznaczając swą życzliwość dla pupila. Zauważył od razu, że w Worczynie i Turowie ma on wyjątkowych przyjaciół, był zatem ostrożny. U Brewiczów rozgadał się z początku, lecz także źle trafił. Gospodarz domu patrzał na niego długą chwilę badawczo, wreszcie rzekł:
— Widzę panie szacowny, że niezbyt lubisz Denhoffa, a to przecie poniekąd pańska wina, że on jest takim jak jest, trochę próżny i lekki. Trzeba było lepiej opiekować się nim, bardziej ograniczyć młodzieńca. Swoboda, udzielona mu od pacholęctwa zgubiła go teraz, a szkoda!
Rosoławski oczy swe wypukłe postawił w słup i zaczął wyrzekać na Ryszarda, dowodził, że był krnąbrny, że to już taka natura brzydka, niedająca się nakłonić lepszym wpływom. Mówił o tem dużo, trochę po swojemu ubolewał, potem dowcipkował, charakteryzując Denhoffa komicznie, ale ubliżająco. Śmiał się przytem, skakał na kanapie jak odbijana piłka, kręcił głową prędkim ruchem patrząc to na gospodarza domu, to na jego żonę. Chcąc okazać swój dowcip i talent krytyczny, wywołał tylko niesmak. Pan Brewicz milczał, mając minę nie obiecującą, na koniec przemówił.
— Nie znam poprzedniego życia Denhoffa, prócz szczegółów z jego opowiadań, ale te świadczyły, że był zawsze szlachetnym. Przez dwa lata jego bytności w Wodzewie nikt się nie przekonał o żadnym jego czynie mogącym go skompromitować. Nazywali go tu Paniczem i słusznie, on jest właśnie taki „p anicz“ przystojny, elegancki, nawet bardzo dobrze wychowany. To nie pospolity frant, co wsadzi na nos binokle, na nogi lakiery i myśli, że jest wielkim. Denhoff ma rasę, przytem to z gruntu nadzwyczaj dobry chłopak.
— Szanowny pan broni jego tak gorliwie... widzę, że Ryszard ma szczęście... w tej okolicy... zastrzegam — rzekł Rosoławski uprzejmie, ostatnie słowa zaakcentował z sarkazmem.
Brewicz wzruszył ramionami.
Strona:Helena Mniszek - Panicz.djvu/261
Ta strona została przepisana.