Strona:Helena Mniszek - Panicz.djvu/267

Ta strona została przepisana.

— Na jakich warunkach sprzedał? — spytał Turski.
— Bardzo tanio i z całym urządzeniem domu.
— Jakto co pan mówi!?
— Prawdę, panie mój. Wszystkie meble, obrazy, stajnia, wozownia, nic nie wyłączone. Denhoff nie dostanie z tego ani szeląga! To jest niebywała rzecz, dalibóg! to rozbój na równej drodze, do wszystkich aniołów niebieskich i ziemskich.
Przygnębienie ogarnęło zebranych. Źrenice Ireny zaszkliły się łzami żalu.
— Biedny pan Ryszard — szepnęła drżącym głosem.
Pan Turski smutnie zwiesił głowę.
— O tak! Nieszczęśliwy Denhoff, na jakich on ludzi trafił! Majątki nasze okoliczne giną, jedne parcelują, drugie przechodzą do rąk nie wskazanych. Bolesny objaw!
— Już tera!z i Denhoff zginie — rzekł Paszowski. — On bez pieniędzy to zero. Zmarnuje się.
Ale Marjan Turski zaprzeczył.
— Nie, Denhoff nie zginie i nie upadnie! — rzekł z energją. — On był słabym, ale nie jest małym. Straszny to cios w jego życiu, lecz Ryszard się pod nim nie ugnie, pójdzie z nim w świat i jeszcze wypłynie.
— To prawda! — dodała Irena — Denhoff z tragizmem w duszy znowu pójdzie szukać ideałów...
— By je tracić — ktoś rzekł.
— Nie, by je już przywłaszczać.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Rosoławski przywiózł do Wodzewa nowych właścicieli na oględziny. Prócz młodego Trawkowskiego, który był istotnym dziedzicem, przyjechało jeszcze dwóch ojców, stary Trawkowski i Powalski, teść młodego. Urządzenie domu w Wodzewie zdumiało ich. Nie spodziewali się podobnych zbytków. Stary Trawkowski podrapał się charakterystycznie w łysinę, mówił przeciągle, akcentem prostym, jakby świeżo z zagrody wiejskiej.
— O! to dobrodzieju, jak z nieba spadło he, he, a toż mój syn to samo by zapłacił za majątek i bez tych parad. Wymawiał sobie umebljowanie, bo kto nie wymawia, każdy na próbę, myślał, że, at sobie pięknie, ale nie takie. He, he! to on teraz jak król!
Zgarbiony szlachcic chodził po salonie ciągając prawie po ziemi długie poły surduta. Dotykał palcami stylowych mebli krytych białym atłasem, wytłaczanym w różowe kwiaty. Kręcił głową, cmokał i znowu mówił.
— He, he! Ot dziwo. Wszystko to dobrze dobrodzieju, ale jak mój syn na tych sajetach siadać będzie, to ja nie wiem. Toż to szkoda, jeszcze się od kapoty zabrudzi, taj co? Albo te tapy-