Rosoławski bawił się pysznie. Powalski zaś mówił dalej.
— Bo to my się już rozsiedli szeroko po naszym Podlasiu, proszę ja pana, a jakże! Ja mam piękny majątek Szufle, a mój syn ma Gruszyce, jeden, zaś zięć kupił tyż majątek bardzo wyborny, a teraz ten zięć, Trawkowski, Wodzewo. A mam ci jeszcze jednego zięcia, bo na córkach to mi Pan Bóg pobłogosławił, Sałaciński się zwie, on wziął tę kształconą bardzo, Emilkę, co była zagranicą.
— Czegóż się tam uczyła? — spytał Rosoławski.
— At! jakto panna, wszystkiego potroszku. Ale co tam po nauce dla niewiasty, dzieciska oblezą zaraz i basta. Sałaciński dostał też ośm tysięcy wiana, szuka teraz majątku. Owszem, a no, niech się dorabia, ja też co mam, tom z roli wydłubał, ale Sałaciński to spryciarz, on takoż zrobi dobry interes, a taki jest dorodny, że aż miło; jak oblany, tęgi, ładny kawaler z niego.
Zbliżył się do nich stary Trawkowski.
— Co panowie tak tu na boczku rajcują? Ja tam he, he, dobrodzieju znalazł jedną zdrożność, w tej kancelaryi.
— W gabinecie? cóż tam takiego.
— Ano, chodźmy dobrodzieju.
Wziął Rosoławskiego za ramię i prowadził przez parę pokoji, ciągle uśmiechając się. Powalski szedł za nimi, jak machina, z głośnym tupotem grubych i długich butów, ręce trzymał głęboko pogrążone w kieszeniach, gwizdał i podśpiewywał.
Stanęli w gabinecie.
Trawkowski wskazał ręką na wielki obraz, przedstawiający kobietę nagą do pasa.
— Co to jest? He, he!
— To? To przecie Żmurko.
— Czy ona Żmurka czy nie Żmurka, ale musi iść precz z pokoju, bo taki landszaft dzieci nam zgorszy. Oho! nie można.
Rosoławski wybuchnął śmiechem.
— Ależ to jest arcydzieło, bardzo cenne. Jeśli się nie podoba panom, to ja zabiorę go sobie.
— A toż na co dobrodzieju? He, he, zresztą sam landszaft można wyrżnąć i niech pan sobie zabiera, ale ramy nasze. Oho! Takie drogie ramy. Abo i tego nagusa z gipsu, to też utopię w sadzawce, boć to bezwstydne jest.
— Ależ to kopja rzeźby Venus Milońskiej, to nie gips lecz alabaster. Panowie się na tem nie znają. Ja to zabiorę.
Powalski zmarszczył krzaczaste brwi.
— Nic pan nie zabierze, bo to wszystko w remanencie Wodzewa — burknął gniewnie.
— Jeśli chcecie utopić, to chyba lepiej żebym ja to zabrał.
— To już nasze, możemy robić co chcemy. To już wszystko nasze.
Trawkowski łagodząco kiwał ręką i głową.
Strona:Helena Mniszek - Panicz.djvu/269
Ta strona została przepisana.