— He, he! Niema czego się swaarzyć, postawi się to w spiżarni na półce i zgoda. Aby tam zgorszenia nie było.
— Ja to od panów kupię koniecznie — nalegał Rosoławski, oburzony.
— At! nie trzeba, u nas jest i bez tego dużo pieniądzów — odburknął znowu Powalski.
Rosoławski miał dosyć. Uczuł nagle gorzki wyrzut sumienia, że tak wspaniałe umeblowanie domu oddał razem z majątkiem w ręce tych prostaków. Chciał już odejść, gdy wtem przyszedł młody właściciel. Niepozorny i niezgrabny szlachcic, chodził, wysuwając nogi i kolana naprzód, piersi i głowę w tył.
Twarz miał zaspaną, nie inteligentną, mówił przez nos.
— Oglądnołem już całe gumno, dobre krowy i byczki ładne a już konie to rozkosz. Ale powozisko nowe też nasze, panie dziedzicu — rzekł do Rosoławskiego.
— Nie, nowy powóz ja sobie wymówiłem, w remanencie został stary.
— He, he! a na co tobie powóz? Ty już, Kleofasku, za wielki pan zrobił się. Nie lepsza to bryczka dobrodzieju?
— At, co to szkodzi? jak dziedzic, to dziedzic! pewno że i nowy powóz zdałby się — poparł zięcia Powalski.
Trawkowski zaś spytał.
— Ja słyszałem, że tu była bryczka, czy wolant, co go nazywali amerykan, gdzie on teraz?
— Amerykan sprzedał jeszcze pan Denhoff — sarknął Rosoławski.
— A fortepiano było, gdzie jest?
— Także Denhoff sprzedał, na szczęście — mruknął zły.
— Coś za dużo ten Denhoff sprzedawał. Co się spytać, wszystko sprzedał.
— Miał rację, i tak się panom za wiele zostało.
Rosoławski wyszedł do parku. Czuł jakiś żal dławiący, niepokój go nie odstępował, przykro mu było w tym zmarnowanym Wodzewie. Szedł w cieniu potężnych drzew, szumiały one żałosną pogwarą, niby skargą, niekiedy głośny huk toczył się po czubach, jak groźba.
— Coś z nami zrobił? Komu nas sprzedałeś? Co z nas teraz będzie? Gdzie jest ten młody? on nas kochał, rozmawiał z nami. Czy i jego zatraciłeś tak jak nas? Niegodziwy! niegodziwy!
Szum splątanych gałęzi rósł potężnie, niosąc wicher, duże krople dżdżu, w twarz Rosoławskiemu; jakby park płakał za Denhoffemi i wypędzał od siebie jego wroga.