pana, kilku z nich miało w oczach łzy. Nagłe z za węgła obory wysunęła się smukła postać Anulki. Ze szlochaniem dopadła do „panicza“, klęknęła i głowę swą jasną jak len przytuliła do jego kolan.
Denhoff wielką siłą woli powstrzymywał płacz. Rozrzewnił go żal całej służby.
— Gdzież teraz jesteś Anulka?
— W domu, jaśnie paniczu, w czworakach u ojców; nie będem służyła u tych ślachciurów — mówiła łkając.
Ryszard sięgnął do kieszeni, pragnął ofiarować im wszystkim jakiś datek, ale odrazu uprzytomnił sobie z przeraźliwą trzeźwością, że... niema na to. On, Denhoff, „panicz“, dziedzic Wodzewa, nie może już teraz dać nawet po rublu tym oto. ludziom, żegnającym go tak serdecznie bo... nie wystarczy mu na wyjazd stąd... Okrutna ironjo losu! Cios mściwy nazbyt i bolesny. Denhoffa oblał war wstydu i okropnego upokorzenia.
Była to dlań chwila jedna z najcięższych w życiu.
Takie momenty kują człowieka w stal albo go łamią.
„Panicz“ uśmiechnął się przychylnie do służby i każdego z nich pocałował w głowę. Za ich serce zapłacił im już tylko sercem.
Tak pożegnał Wodzewo. Goniły za nim żałosne spojrzenia dawnych jego ludzi i gonił szum parku tęskny, podniecony nadlatującą burzą. Zdaleka huczał grom, niebo zaćmiło się ołowianą chmurą, rozdzierały je błyskawice jaskrawo złote.
Denhoff jechał do Worczyna.