— To się nigdy nie spełni — rzekł twardo ojciec Marysia.
Powstano od stołu. Na dworze zrywała się burza. Wiatr, niby podmuch tytana, szarpał gałęźmi drzew, giął je z wściekłością. Z ziemi podnosił kłęby siwej kurzawy i targał niemi, kręcąc wirem zapamiętałym, lub ciskając na trawniki sypkie fale piasku, mrok gęsty zasnuł świat, chmura szła groźna, wielka i nabrzmiała. Przewalała się ciężarem maglów huczących nieustannie. Zwały szaro-rude niosły w sobie stęk ponury, parły naprzód okropną masą, złowrogie, niemal potworne. Jaskrawe światło buchnęło z cielska chmury błyskawicą... i wnet runęły grzmoty. Wark i łomot toczył się z dala, niby z krańców horyzontu i biegł w górę nieba, coraz hałaśliwszy, ryczący niezwalczoną okropną mocą. Znowu blask, teraz wężyk ognisty śmignął złotą iglicą, ukłuł chmurę zjadliwym gzygzakiem. Uderzył pierwszy grom. Zadrżały szyby w oknach dworu worczyńskiego i już huk nie przestawał wstrząsać światem. Niebo szalało. Chmury czarne kłębiły się w górnych sferach, rozdzierane krwawym ogniem błyskawic i piorunowych pogiętych strzał. Cały świat wyglądał jak w płomieniach. Były chwile, że zdawało się masy ogniste zaleją ziemię, to znów ciemność następowała po oślepiających pożogach, że przerażenie chwytało jeszcze silniej, jak by w obawie kataklizmu przyrody, miażdżącego świat. Ziemia dygotała pod obuchami walącemi z chmur, ryk, skowyt rozigranych żywiołów budził panikę w naturze. Drzewa przycichły trwożnie, nad nimi zaś borykały się spiętrzone wulkany chmur, ziejące potokami żaru. W powietrzu czuć było zapach siarki, a tmosfera duszna gniotła piersi ludzkie, płuca nie mogły swobodnie oddychać. Kanonada niebieska postanowiła jakby zrujnować ziemię i jej twory, wzburzoną potęgą elektryczności.
— Niepamiętam już takiej burzy — zawołał Paszowski. — A słowo stało się ciałem! trzeba wyjrzeć na dziedziniec, bo może się gdzie pali, toż to żywy ogień z nieba leci.
Kobiety klęcząc odmawiały litanję żarliwie, pani Turska chodziła po pokojach dzwoniąc dzwoneczkiem loretańskim. Marjan i jego żona niepokoili się o Turów. Wtem Ziula krzyknęła.
— Ktoś przyjechał! jakiś powóz.
Irena powstała z klęczek i wybiegła do przedpokoju. Obecni usłyszeli nagle jej głośny okrzyk.
— Dziudzio!!
— Dalibóg! A to co, razem z piorunami? — zawtórował bas Paszowskiego.
Wszyscy znaleźli się w sieniach, gdzie już Denhoff witał Irenę. Powstał nieopisany gwar, rodzina Turskich i Paszowscy otoczyli Denhoffa ciepłem, serdecznem powitaniem. Zapomniano o burzy. Każdy pytał „panicza“, skąd jedzie i dlaczego w taką pogodę. Denhoff odczuł w gronie tej rodziny szczerą przy-
Strona:Helena Mniszek - Panicz.djvu/279
Ta strona została przepisana.