chylność dla siebie, w duszy załkał mu żal, że już ich opuści.
Wzruszony do głębi, całował kobiety po rękach z uczuciem syna i brata.
— Byłem w Wodzewie, wygnała mię stamtąd burza, pod gromami, w świetle błyskawic przejechałem granicę mej ziemi ostatni raz — rzekł bardzo smutnym głosem.
W salonie Denhoff opowiadał co go spotkało u Trawkowskich, mówił, że nawet pożegnać nie mógł klęcznika matki, że już nigdy nie zobaczy Raffaelowskiej Madonny, tak drogiej pamiątki z Pniewa i z lat dziecinnych. Usta drżały, powieki zaczerwieniły się, nabierając łzami płynącemi z serca. Ale wytrzymał, nie zapłakał nawet wobec najżyczliwszych sobie. Zmógł się, zacisnął szczęki, łkanie wtłoczył przemocą w głąb piersi. Wówczas odetchnął szeroko, jakby z ulgą, że słabość duszy skruszył, może już raz na zawsze. Wszyscy zauważyli walkę jego, lecz udali, że nic nie widzą. Pan Turski pomyślał: „Ira i Maryś znają go dobrze, on nie upadnie”.
Burza ucichła, padał teraz ulewny deszcz, fala wody zaćmiła świat. Szum obfity kaskady dżdżu odświeżył ziemię i powietrze, przestrzeń nabrała mocy rzeźwej pachnącej kąpielą zdrową i młodzieńczym dreszczem, tak jakby chrzest po grzechach, oczyszczenie. Panny pootwierały okna i pomimo odprysków deszczu wychyliły głowy na zewnątrz, by pić ożywczy prąd zroszonych roztoczy. Denhoff stanął obok Iry i chłodził rozpaloną twarz. Gdy strumienie wody powoli zmniejszały się, odsłaniając drzewa skąpane i świeże, trawniki lśniące, jakby usiane szmaragdowym pyłem, Denhoff zawołał radośnie.
— Niech pani patrzy na prawo.
— Tęcza! Jaka piękna i bogata.
— To wróżba dla mnie, panno Iro, to... moja tęcza.
Wpatrzył się z nabożeństwem w strojną w siedmiobarwną szarfę, rzuconą z wielkim rozmachem na mętne obłoki.
— W oczach prawie rośnie, nabiera kolorów co raz cenniejszych, widzicie państwo?!
Ryszard spojrzał po obecnych.
Młodzi Turscy stali przy oknie przytuleni do siebie, zakochani. Oczy Maryli, odbijały w źrenicach wszystkie farby malowniczej wstęgi niebios, Maryś pochłaniał wzrokiem młodą żonę, tworzyli razem grupę uosobienia szczęścia. Ziula i Rymsza byli może mniej idealni, niż w początkach swych uczuć, ale bliżsi siebie, tak jakby odbywszy podróż wśród gwiazd, spadli razem na ziemię, i tu odnaleźli się realnie.
Denhoff wyraził im swą myśl w formie delikatnego zapytania.
Rymsza odrzekł:
— Odgadł pan trafnie. My z panną Ziulą sławni marzyciele, błądziliśmy trochę po sferach nadziemskich, stamtąd moja na-
Strona:Helena Mniszek - Panicz.djvu/280
Ta strona została przepisana.