— Po drodze zaś pani mi opowiadała o mych szansach u jakichś tam panien w okolicy. Pamięta pani własne słowa, po francusku, w dyskrecji przed stangretem? „Vous avez de la chance, monsieur“, odpowiedziałem pani na to „on trouve de la chance là, où on ne là cherche pas“. Hej, Boże miły! gdzie są te czasy. Już i Jeny wierzchówki niema w Wodzewie, służy Trawkowskim.
— Nie tylko Jena — rzekł ksiądz — ale oburzyło mnie to, że w stali pana, pod herbem Denhoffów siadają ci obywatele zaokopwscy. To mię tak razi, że sam się za to karcę i nie umiem być pobłażliwym.
Ryszard zrobił zabawną minę.
— Niech oni sobie myślą, że odziedziczyli nawet mój herb; będąc panią Trawkowską, oddałbym za tę cenę bodaj... obrączkę do serwety...
Irena pokazała Denhoffowi obraz swój, malowany z natury. Przedstawiał część lasu turowskiego z polanką, gdzie niegdyś odbyła się majówka. Płótno wykończone zupełnie, wywarło na Ryszarda wielkie wrażenie. Patrzał długą chwilę na jasne kępy rozwitych brzóz, na perspektywę wśród drzew ze świecącą wodą rzeki w oddali, na wspaniałe krzewy pierzastych paproci. Przeszłość cudowna żywo stanęła mu w myśli. Twarz mu drgała, ręce trzęsły się nerwowo. Nagle bez zastanowienia, wiedziony jedynie gwałtownym odruchem rozpaczy, chwycił duży pędzel, umoczył go w masie szarych farb, rozrobionych na palec i z całą satysfakcją, z żarłoczną żądzą niszczenia smarował pędzlem po obrazie na oślep, od góry do dołu. Świeże barwy brzóz, bukiety paproci zamazywał, patrząc jak nikną śliczne drzewa jak błotnista, brzydka powłoka gubi je w sobie, zatraca niweczy całkowicie pamiątkowy widok.
— Co pan robi! — krzyknęła Irena.
On nie uważał, z dzikim wyrazem na twarzy ze złośliwemi błyskami oczu niszczył i niszczył bez przerwy. Irena przerażona jego czynem, nie zdolna była powstrzymać go od tego, żal porwał ją za udatną pracą, lecz szczególny wygląd Ryszarda skuwał jej protest, nie zatrzymała jego ręki, niszczącej tak, jakby to własna jej ręka mściła się na nieszczęsnym obrazie. Cisza zapanowała w pokoju, tylko szybki oddech Denhoffa, szelest farb i pędzla świadczył, że się tu coś spełnia. Ryszard zamazywał dotąd, aż mu dłoń zcierpła. Widok lasu pokryła szara farba, gdzieniegdzie przeświecał leciuchny cień zieleni, lub błękitu nieba. Gdy pędzel wypadł z palców Denhoffa, ujrzeli na boku obrazu, nie ruszone samotne drzewo, dziwnie ono odbijało przy tej szaro błotnej przestrzeni, miało wygląd człowieka stojącego na pobojowisku; głusz i milczenie, pustka dokoła i on sam jeden opuszczając gałęzie ku ziemi bezradny, dziwnie smutny.
Strona:Helena Mniszek - Panicz.djvu/282
Ta strona została przepisana.