Młodzieniec szepnął:
— Widzi pani oto jestem ja, tego drzewa nie zdążyłem zniszczyć... to mój symbol.
Irena odczuła to samo. Nie robiła mu wymówek, bo to był wybuch jego uczuć, uszanowała je. Denhoff ochłonąwszy, przepraszał ją za swój wybryk, całował jej ręce rozdrganemi wargami i mówił:
— Nie mogłem, nie mogłem patrzeć na ten las, tę łączkę, tam byłem szczęśliwy... tam pokochałem Dorę... to zbyt silne wspomnienie. Ale teraz, gdy już obraz zniszczyłem, gdy pozostał tylko moim symbolem, niech mi go pani ofiaruje.
Dobrze — odrzekła Irena.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Wyjazd „panicza“ z Worczyna był rozrzewniający, żegnali go jak kogoś bliskiego, o którym pamięć pozostanie na zawsze. Żegnał go tak samo i gospodarz Szczepański z kilku chłopami. Denhoff nie mógł oderwać się od tych ludzi. Im więcej widział tu życzliwości dla siebie, im cieplejsza atmosfera domowego szczęścia otaczała go wśród rodziny Turskich, tem trudniejsze było rozstanie. Lecz i ono nadeszło wreszcie. Ryszard uściskany przez obu Turskich i Paszowskich, żegnany całem sercem przez panie i panny, wsiadłszy do wolantu, zdrętwiał zupełnie z nadmiaru wzruszenia. Paszowski, chcąc nadać pożegnaniu weselszą nutę, zawołał rubasznie.
— A jeśli jeszcze kiedy zechcesz, panie mój, prawdę i realność, choćby najskromniejszą zmienić w miraż, to, do wszystkich aniołów niebieskich i ziemskich, przypomnij sobie tylko Trawkowskich. Oni robią przeciwnie, to coby się zdawało dla nich mirażem, oni właśnie zmieniają w realność, miraże zaś w formie bogini Venus naprzykład uważają za nieprzyzwoite i topią je lub coś tam. Jak ci, panie mój, uparta natura „panicza“? znowu wylezie na wierzch w nieodpowiedniej chwili, to chlaśnij ją w pysk i niech się rozleci na cztery wiatry. Dalibóg!
— Tak niech się rozleci i już nie wróci! Wodę ważyć, woda będzie! — rzekł Teoś.
Jeszcze jeden moment nad wyraz ciężki. Ryszard spojrzał na wszystkich bardzo błyszczącemi źrenicami z wewnętrznego podniecenia i wolant ruszył z przed ganku. Turkot kół zwolna nikł, mętniał aż rozpłynął się w przestrzeni. Panicz odjechał.