Strona:Helena Mniszek - Panicz.djvu/284

Ta strona została przepisana.
XX.

Denhoff nie oglądał się za siebie, był jakby ogłuszony, jak dotknięty paraliżem. Martwym wrokiem spoglądał na pola mijane, na znajome drzewa przydrożne, biernie przypominając szczegóły różne z przeszłości. Wolant przerzynał rozstajne drogi, z daleka widniała duża grupa drzew i krzewów na wzniesieniu. To okopy wodzewskie. Szalona tęsknota, aby jeszcze raz ujrzeć drogie zacisze owładnęła Denhoffem z taką władczą siłą, że nie mógł oprzeć się jej rozkazowi.
— Jedźmy na okopy! koniecznie, tędy przez łąki — wydał polecenie.
Stangret zdumiał, lecz skręcił konie na miejscu.
— Jaśnie pan spóźni się na pociąg.
— Wszystko jedno! jedźmy tam prędko, prędko!
Minęli folwark wodzewski, zostawiając go na boku, poczem wolant wtoczył się pomiędzy wielkie sypane wały, obrosłe bujną roślinnością. W parowie głębokim i ciemnym Denhoff zatrzymał konie, wysiadł.
— Poczekajcie tu, ja wkrótcę nadejdę — rzekł do stangreta.
Poszedł przez obszerną polankę, dążąc do cypla okopów. Pogrążył się w wązką „alejkę Dorydy“. Po obu jej stronach jagody głogów błyskały z pomiędzy więdnących liści, jak zaskrzepłe sople krwi. Pod stopami Denhoffa uginała się obfita trawa, dzikie róże chwytały go kolcami rozłożystych gałęzi. Cicho tu i zacisznie, jak w nawie kościelnej, świerszcz łąkowy ćwierkał w krzakach, czasem głośny szelest zwiastował bliskość jaszczurki śmigłej, lub polnej myszy. Ryszard szedł sprężyście, walcząc z poczynającem się rozrzewnieniem, odpychał je od siebie, stąpał krokiem twardym po tym cmentarzu wspomnień. Doszedł do miejsca, gdzie stał jego stolik i ławeczka. Ryszard krzyknął lekko, nie było już nic z tego, tylko pusty placyk trawy, zeszpecony otworami, pozostałemi po nich. Z dużej świeżej jamki, od nogi stolika, wyglądała wielka żaba ropucha. „Panicz“ zdusił skowyt w piersiach, dłoń przeciągnął po czole,