Denhoff nie oglądał się za siebie, był jakby ogłuszony, jak dotknięty paraliżem. Martwym wrokiem spoglądał na pola mijane, na znajome drzewa przydrożne, biernie przypominając szczegóły różne z przeszłości. Wolant przerzynał rozstajne drogi, z daleka widniała duża grupa drzew i krzewów na wzniesieniu. To okopy wodzewskie. Szalona tęsknota, aby jeszcze raz ujrzeć drogie zacisze owładnęła Denhoffem z taką władczą siłą, że nie mógł oprzeć się jej rozkazowi.
— Jedźmy na okopy! koniecznie, tędy przez łąki — wydał polecenie.
Stangret zdumiał, lecz skręcił konie na miejscu.
— Jaśnie pan spóźni się na pociąg.
— Wszystko jedno! jedźmy tam prędko, prędko!
Minęli folwark wodzewski, zostawiając go na boku, poczem wolant wtoczył się pomiędzy wielkie sypane wały, obrosłe bujną roślinnością. W parowie głębokim i ciemnym Denhoff zatrzymał konie, wysiadł.
— Poczekajcie tu, ja wkrótcę nadejdę — rzekł do stangreta.
Poszedł przez obszerną polankę, dążąc do cypla okopów. Pogrążył się w wązką „alejkę Dorydy“. Po obu jej stronach jagody głogów błyskały z pomiędzy więdnących liści, jak zaskrzepłe sople krwi. Pod stopami Denhoffa uginała się obfita trawa, dzikie róże chwytały go kolcami rozłożystych gałęzi.
Cicho tu i zacisznie, jak w nawie kościelnej, świerszcz łąkowy ćwierkał w krzakach, czasem głośny szelest zwiastował bliskość jaszczurki śmigłej, lub polnej myszy. Ryszard szedł sprężyście, walcząc z poczynającem się rozrzewnieniem, odpychał je od siebie, stąpał krokiem twardym po tym cmentarzu wspomnień. Doszedł do miejsca, gdzie stał jego stolik i ławeczka. Ryszard krzyknął lekko, nie było już nic z tego, tylko pusty placyk trawy, zeszpecony otworami, pozostałemi po nich. Z dużej świeżej jamki, od nogi stolika, wyglądała wielka żaba ropucha. „Panicz“ zdusił skowyt w piersiach, dłoń przeciągnął po czole,
Strona:Helena Mniszek - Panicz.djvu/284
Ta strona została przepisana.
XX.