Strona:Helena Mniszek - Panicz.djvu/286

Ta strona została przepisana.

we. „Panicz“ upadł na ziemię, zatonął w szlochaniu tragicznem, w łzach gorzkich, bolesnych. Płakał na grobie marzeń młodzieńczych, na grobie swych ideałów, na grobie tej ziemi własnej, którą postradał, a którą pragnąłby wyrwać teraz z obcego władania. Lecz już nie może. Jest oto słaby, zupełnie bezwolny, leży na ziemi drogiej, umiłowanej nad wszystko, ale już nie jego własnej. Sam ją zmarnował, oddał w ręce swych katów, więc to on jest wrogiem samego siebie, on przez czas dwóch lat kuł gilotynę na własną głowę, aż spadła mu na nią, pokaleczyła i każe żyć. Z ranami, z nożami w sercu pójdzie w świat, z wieczną tęsknotą w zbolałej duszy, z obrazem tego najdroższego szmatu ziemi w oczach, szukających ostoi.
— Boże zmiłuj się! Boże daruj mi winy przeciw mej ziemi popełniane. Zsyłaj mi jarzmo karcące jakie zechcesz, będę je dźwigał... tylko pozwól mi tu powrócić, pozwól mi odzyskać ten zagon ubóstwiany, nie odbieraj mi nadziei, że doń powrócę z inną siłą, z hartem w duszy, z mocarną przewagą nad słabością mej jaźni, nad jej wadami. Spraw, niech się stanę innym człowiekiem, daj mi ducha, któryby zwalczał dramat mej natury, jej chwiejność i brak woli. Zostaw mi na otuchę promień wiary, że tę ziemię kiedyś ujrzę znowu, że obejmę ją miłującem ramieniem, jak matkę swą, że ją powitam tak, jak teraz żegnam. Boże! Boże! Tyś wielki, Ty to możesz! Ty sprawisz to! To się spełni! spełni!... to już mój cel!... to się spełnić musi!
Młodzieniec modlił się głośno, jakby przed obliczem Stwórcy całował ziemię i oblewał ją łzami. Chłonął w siebie zapach jej i twórczą moc. Słońce zaszło, cień omotywał okopy, że stanęły już w mętnej pomroce wieczornej. Denhoff leżał wciąż wyczerpany, zastygły w swej kontemplacji rozpacznej. Twarz spłakaną wtulił w gęsty kożuch trawy, ciałem jego miotał zimny przejmujący dreszcz.
Dzikie róże, kaliny, czeremchy zwikłane chrzęst swój niosły nad głową bolejącego „panicza“; szumy te szeptały słodko.
— Powrócisz do nas, powrócisz.
Rzeczka skręcona w wirach, dudniąc hałaśliwie wołała również.
— Powrócisz! Powrócisz!
Denhoff podniósł się, klęcząc ucałował ziemię z pobożnością, małą jej przygarstkę, wygrzebaną z trawy, schował do portfelu, razem z fotografją Dory.
Wstał z kolan wyprostował się, przez łzy jeszcze patrzał na szarość dokoła. Znikały prawie zarysy okopów. Spojrzał na ostanią smugę słońca złoto różową.
— Muszę tu powrócić i... powrócę! Teraz... w świat!
Szybko zbiegł z cypla, ciągle w tej smudze przejasnej świecącej mu przed oczyma, tak dopadł do wolantu. Wyjechał z parowu na drogę, okopy szumiały za nim.