ale przedewszystkiem on jest zastosowany do swego nazwiska. Typowy Denhoff! Jestto niezaprzeczenie stary i dbbry ród westfalski, dawno osiadły w Polsce, więc rasę na nim znać i zarazem trochę obce piętno. Ale czy się u nas zaklimatyzuje, to bardzo wątpliwe.
— Zaklimatyzuje się napewno — rzekł Turski — tylko czy potrafi majątek utrzymać? To entuzjasta i marzyciel, on już kocha Wodzewo, jakby się tu urodził, lecz pomimo to majątek topnieje mu w ręku. Szkoda! bo to dobry chłopak, gdyby nie był spaczony...
— Taki już los, do wszystkich aniołów niebieskich; i ziemskich! Paczyli go opiekunowie, teraz znowu dostał się w łapki Wrońskiego, który jest panie... te... kanalja. Wiem ja również dużo i o tym jego opiekunie głównym, Rosołowskim. To także numerek.
Paszowski zauważył, że ojciec Marysia lubi Ryszarda, po mimo że go krytykuje. Sam przyglądał się Denhoffowi i co raz większej nabierał do niego sympatji. Dobra elegancja młodzieńca, trochę, angielska lecz naturalna, złoty humor i czasem zabawna szczerość, zdołały przejednać nawet starszego Turskiego, chociaż on z zasady nie lubił obcych nazwisk i niezupełnie swojskich postaci.
Denhoff był już wśród panien. Odrazu uwagę swą skierował na Dorcię. Jej wykwintna delikatna uroda zrobiła na nim silne wrażenie. Patrzał na nią jakby z pobożnością, jak na cudny witraż kunsztownej roboty. Zauważył, że Dorcia jest jeszcze w krótkiej sukni i że wygląda niesłychanie dziewiczo jak pensjonarka. To go mocniej zainteresowało. Przyłapał gdzieś Irę i spytał zdyszanym głosem.
— Proszę pani, ile lat ma panna Dora?
— Dorcia ma siedemnaście, właśnie skończyła pensję. Ale cóż pan taki zaaferowany?...
Denhoff nie odpowiedział, pobiegł do panien, i stał się nieodłącznym towarzyszem Dorci.
Wkrótce nastąpił wyjazd na majówkę. Duży wóz w drabinach, zaprzężony w cztery konie, zabrał całe towarzystwo, służba na bryczce wiozła prowianty.
Jechano ze śpiewami, gwarnie. Denhoff powoził. Obok niego siedziała Dorcia. Długie jej warkocze i ogromne rzęsy ciemne, fryzowane, jak ze strusich piór, które dziewczyna umiała ślicznie spuszczać na różane policzki i ładnie, wolno wznosić do góry, odkrywając przepaścistą głąb błękitnych źrenic, działały na Ryszarda wprost upoiście. Budził się w nim szał niesłychany, bujna żywotność jego natury kipiała warem. A na wozie uśmiechano się porozumiewawczo. Ira szepnęła do Paszowskiego.
Strona:Helena Mniszek - Panicz.djvu/31
Ta strona została przepisana.