z nich niezmiernie i już zakochana. Tę dziecinną przebiegłość Dorci odgadł pierwszy Paszowski, drażnił dziewczynę swemi domysłami.
— Oho! widzę już co się święci. Panna Dorcia w ciuciubabkę igra z Denhoffem. Ale to gorący węgielek, poparzą się paluszki.
Zborska robiła niewinną minę, tylko błękitne oczy jej błyszczały utajoną radością.
Sielanka rosła i rozwijała się niby ukwieciona gałąź akacji, co z pączków w jeden bukiet kwietny się przemienia.
Denhoff i Dorcia pjrzebywali ciągle ze sobą. Razemi z całem towarzystwem, ale zawsze tylko we dwoje, odosobnieni jakby jakąś smugą bajeczną, dzielącą ich od reszty osób. Na spacerach szli obok siebie, rozmawiając półszeptem; niedokończone zdania, słowa luźne, bez związku wypowiadane, dla nich ważne i słodkie, westchnienia ciche, czasem nagłe spotkanie się oczu, wszystko to tchnęło bezmiernym urokiem, dla nich jedynie głębi serc wykwitłym. Czasem postępowali cicho bez słowa prawie bez szmeru ze spuszczonemi głowami, zamyśleni, jakby nad jakimś wynalazkiem, lub zasadą filozoficzną, w rzeczywistości zapatrzeni w samych siebie, zasłuchani w tętno serc własnych, upojeni cudem poczynającym się w nich, niespokojni, roztęsknieni. Czasem szmer liścia na płaczącej brzozie zwracał ich uwagę, więc wznosili oczy i patrzyli na zielone warkocze drzewa, rozplecione zalotnie i wiekuiście rozchwiane tęsknotą załośną, zbożnym szeptem do Stwórcy i natury, modlitewną rapsodją za szczzęśliwość istnienia, ale zarazem jakby i poszumem łzawym i skargą. Gdy na wierzchołkach drzew krzyknęła słodko kukułka, im się zdawało, że to tylko jeden akord więcej do ich pieśni, gdy tony słowicze zanuciły płynną, koloraturową gammą, myśleli, że to harmonijne odczucie ich uczuć, ich wzruszeń serdecznych, zaklęte w realną melodję. Potrafili mówić z sobą o jakiejś trawie lub ptaku i mówić długo z powagą, patrząc sobie w oczy, gdzie odnajdywali głębie nieznane dotąd i nowe wielkie tematy.
Denhoff idąc przy Dorci, podnosił na nią oczy czająco, dyskretnie, chłonął widok jej delikatnego profilu i oczu spuszczonych, zakrytych ciemną gęstwiną rzęs, chłonął jej gorące rumieńce, wyraz jej ust wykwintnie zarysowanych, i uczuwał w sobie pragnienie prawie nabożne, by móc klęknąć przed nią i modlić się do niej. Ale takie chwile mącone były zawsze łobuzerskim podszeptem, wyszydzającym podobnie bogobojne żądze — Denhoff przypomniał sobie, że nie jest paziem, ani Dorcią królewną, że czasy trubadurów dawno przebrzmiały i że tę swoją Dorcię weźmie, skoro zechce, bez modlenia się do niej całowania jej szat. Wówczas stawał się nahalniejszym. Przemawiał śmiało z zupełną pewnością niebylejakiego konkurenta,
Strona:Helena Mniszek - Panicz.djvu/39
Ta strona została przepisana.