Strona:Helena Mniszek - Panicz.djvu/49

Ta strona została przepisana.

— Ja myślę, że to w dużym stylu i w dużym gatunku — konik polny. Trzeba mu mnóstwo światła, ciepła, zieloności i powietrza, żeby żył.
— I przestrzeni.
— Tak, i ciągłych wrażeń; gdyby mu tych warunków zabrakło, zginie.
— A ja jeszcze widzę nad nim jakby smugę, zwiastunkę bezkresu.
— Niby co to znaczy? Nie rozumiem.
— On ma przed sobą tylko przestrzenie, na długo jeszcze.
— A Wodzewo?
To przelot.
— Mówi pan jak wróżka.
— Takie na mnie robi wrażenie Denhoff, może chwilowe? — bronił się Turski.
— Z pewnością! Gdy śpiewa swoje ulubione Lachtam-tidyry-bum! jest pospolitym, rozdokazywanym burszem.
Maryś odszedł do panny Korzyckiej. Usiadł przy niej i wpatrywał się w jej zamyśloną twarz. Kocie oczy Amy błysnęły złowrogo.
— Czy on mnie nie widzi?
W głębi salonu załopotał gwałtownie wachlarz.
Turski widział i słyszał, ale go to nic nie obchodziło. Trzymała go obecnie pieśń Denhoffa i Maryla dysząca obok.
— Wygrał pan partję?
Wstrząsnął się niemile.
— Cóż za pytanie w stylu... pana Gustawa? Czy o tem pani myślała?
— Nie.
— Więc czemuż?!
— Niech pan patrzy na księżyc, on także słucha, co mówi pieśń. Tak dziś słodko na dworze...
Maryś milczał.
— Słyszy pan, jak się Skórscy czulą? i ta pieśń i ten wieczór; to moja plaga takie jaśnie księżycowe. Albo ci Skórscy!
— Co oni pani winni?
— Eh! Bo to...
W tem fortepjan umilkł, pieśń zamarła, tylko pedał huczał jakby echem i konał zwolna. Dumka ulatywała na swe rodzinne stepy.
Nagle w głuchej ciszy pokoju zabrzmiał rubaszny głos Paszkowskiego.
— Teraz — Lachtamtidyry — bum! panie Denhoff, słuchamy.
Maryla zerwała się z krzesła.
— Nie cierpię pana! — krzyknęła do Paszowskiego.