— Wenero moja! Wybacz! Czyż ciągle mamy siedzieć w księżycowych nastrojach? Panie Denhoff, zaśpiewa pna ten majufes, prawda? Pan to robi koncertowo.
— Może nie teraz, potem? lekko wypraszał się Ryszard.
— Teraz, teraz!
— Ja panu będę akompanjowała!
I Arna żywo podbiegła do fortepianu, patrząc złośliwie na Turskiego i Marylę.
Wesoły, komiczny śpiew rozpoczął się jak na komendę. Salon mocniej oświetlono, grupa mężczyzn zbliżyła się do fortepjanu. Denhoff śpiewał z komizmem i werwą, giestykulował zabawnie, robiąc charakterystyczne mimiki. Był tak przeistoczony, że jakby zupełnie kto inny. Turski patrzał z podziwem, nie pojmując tej nagłej metamorfozy Denhoffa.
Byłże by to ten sam śpiewak natchniony, ulatający w mgławice tęsknic, marzyciel? Teraz zmienił twarz, postać, ruchy, stał się komikiem znakomitym, wzbudzającym śmiech ogólny. W poprzednim obrazie przebijała dusza górna i jakby tajemnicza, tu był jedynie wybornym artystą charakterystycznych ról.
— Ciekawy typ — myślał Maryś.
Maryla dotknęła lekko jego ramienia.
— Idźmy stąd, panie. Uciekajmy!
— Dokąd?
— W księżycowy szlak! — zaśmiała się i wybiegła z salonu na werandę.
Maryś poszedł za nią. Zeszli razem na taras. Maryla pokazała mu ogród angielski, zalany jakby błyskawicą nigdy nie gasnącą. Grupy drzew egzotycznych piętrzyły się tworząc malownicze gaje, w blasku świeciły rzeźbione altazki i białe posągi. Cała przestrzeń jasna i trochę bajeczna miała wygląd dekoracji. Trawy świeciły srebrem, srebro rozpylone w powietrzu mieniło się chłodnem szkliwiem, niby jakąś astralną atmosferą.
— Chodźmy tam. Stańmy się bogami — szepnęła Maryla.
— Nie umiem być bogiem.
— Eh, bo pan jest profanem. Nic w panu niema poezji, nic natchnienia.
— Tak jak w Denhoffie, prawda?... Ale i on nie zawsze idealny, mieliśmy dowód.
— Niech sobie będzie... różny. Mnie to nie obchodzi.
Turski uczuł nagle przypływ szalonego uczucia dla Maryli. Nie mógł się powstrzymać, chwycił jej ręce w swój gorący uścisk. Patrzał na nią płomiennie, zjadał ją oczyma. Ona jakby oczekiwała tej chwili, źrenice jej zalśniły ciemnym fijoletem, szarpnęła go gwałtownie.
— Chodźmy tam... w aleję.
Biegli rozradowani, na nic nie pomni, aż wpadli w mrok gęsty, pod ciemne sklepienia starych lip szumiących. Jeszcze
Strona:Helena Mniszek - Panicz.djvu/50
Ta strona została przepisana.