— Cisza.
Maryla krzyknęła, zawróciła na miejscu i znikła.
Głośny oddech i sapanie spotęgowało się, było tuż prawie przy twarzy Marysia.
— Ki diabeł! — zawołał Turski, i wyciągnąwszy momentalnie z kieszeni małą lampkę elektryczną, zaświecił nią prosto w oczy pani Amie.
— Ach! Domyśliłem się.
Ciężar kobiecego ciała spadł mu na piersi, straszliwy ucisk dusił mu szyję, palce wgniatały ciało.
— Ama, dość tych efektów! Już i tak urządziłaś melodramat! — krzyknął stłumionym przez gniew głosem. Puść mnie!
— Ty ją... ją... tę Korzycką! Ty! — syczała Ama.
— Powtarzam, puść mnie, bo się skompromitujesz!
Nie obawiam się. Ty...
— Bo już nie masz nic do stracenia. Czegoś tu przyszła? Co?!
— By wam przeszkodzić. Więc już na Korzycką zastawiasz sidła? A ja?... A ja?
— Co ty? Przecie się z tobą liczyć nie będę. Z tobą się rozstałem i chcę, żebyś o tem pamiętała.
— Z Marylą się nie ożenisz... i z niej zrobisz sobie kochankę.
Turski odtrącił ją od siebie z obrzydzeniem.
— Dość tego! Ubliżasz Maryli, ja zaś ją kocham. Nie mam z tobą nic wspólnego. Dosyć!
— Brutal! — rozległo się za nim.
Turski szedł do domu szybkim krokiem, zdenerwowany i zły. Czuł niesmak, był z siebie nie kontent, wściekły na Amę. Etyka wrodzona wyrzucała mu gburowatość postępku z kobietą, którą posiadał i nawet swego czasu zawdzięczał jej dużo rozkoszy. Ale uczucie do Maryli, zupełnie różne, tłómaczyło postępek z Amą. Poco ona mi w drogę wchodzi? — myślał z goryczą.
— Taka Ama i staje się wyrzutem, zgryzotą.
Na schodach werandy zobaczył karykaturalną, niedołężną postać Lubockiego. Szedł i rozglądał się, jakby kogoś szukając.
Turski odgadł. Złość na Amę przemogła w nim wszystko.
Skoro zacząłem, będę brutalem do końca — pomyślał — i spytał Lubockiego, z szyderstwem w głosie:
— Kogo pan wypatruje?
— Mojej żony. Czy nie widział pan przypadkiem... mojej żony?
— Owszem! Tam w aleji lipowej czatuje na kochanków, — palnął Maryś, zaśmiał się i wbiegł do salonu.
Za chwilę siedział znowu przy stoliku i najspokojniej rozkładał karty do nowej partji.