dzem. On wiódł niezliczone szeregi wojowników, przybranych w koliste, czarne kapelusze, zdobne w pióra, w żółte kaftany, poprzecinane czarnemi pasami pendentów od szpady.
Idą do boju równo; jak mur zwarty, tak szereg równą się z szeregiem, idą, aż ziemia drży, niosą śmierć i pożogę. A naprzeciw nich...
Ach nie! Denhoff jest tam, w polskich szeregach, dowodzi chorągwią husarską. Wieją nad nimi pióra, błyszczą proporce, Hełmy ich świecą w słońcu, ogień pali się w załomach zbroic żelaznych, krzesze iskry na ryngrafach. Potężny hufiec gna jak wicher na szweda, zdawać się może, iż to nie ziemska, lecz niebieska chorągiew pod dowództwem archanioła pędzi na ratunek Polski. Denhoff widzi ich dokładnie i siebie widzi w zbroi na pięknym, cisawym dzianecie; młody Denhoff wojewoda i kasztelan ziemi podlaskiej obrońca ojczyzny, sława narodu. Dobiegają do obozu Szwedów pod Wodzewem, nadludzki trud, walka, śmierć i panika wroga, zapał, aż wre w żyłach, bojowy szał. Oni walczą bez tchu, syci krwią, porażką wroga upojeni. Zdobywają obóz: rzeź straszna, starszyzna szwedzka idzie do niewoli. Bitwa skończona. Teraz wódz Denhoff stoi na tym najwyższym szczycie w obozie nieprzyjacielskim, który zdobył. Stoi upojony sławą, szczęśliwy, radosny, jak cudny poranek lipcowy błyszczący rosą. Stoi i rysiem okiem patrzy w dal na pole walki. Żółte kaftany i czarne kapelusze zaścielają niwy pokładem śmierci. On stoi dumny, pogromca rot północnych, stoi w chwale niezmiernej a przed nim przechodzą chorągwie marszem ceremonialnym, chrzęszczą zbroje, łopocą pióra. Grzmią bębny i litaury. Płyną wojska zwycięzców i przed wodzem wznoszą wiwaty. Hej! jak okiem sięgnąć, wszędzie pułki i pułki. Hej! jak oko dojrzeć może, wszędzie trupy i trupy; polegli śpią snem wiecznym, żywi wiwatują radośnie.
Ryszard budzi się z marzenia. Jest na cyplu wałów, lecz nie na cisawym dzianecie, ale stoi wśród tarniny okrytej niedojrzałym owocem, przed sobą ma łąki zielone, obszar łąk niby suknem zasłanych. W dali bieleją chaty wsi podlaskiej, dokoła zaś cypla ciągną się stare wały, miejscami już zapadłe, lub porozkopywane. Tylko przestwór powietrza taki jak w marzeniu, wielki, czysty, niby z kryształu sklepiony i rozsłoneczniony i różowy i błękitny jakiś i pełen seledynowych refleksów. Zdawaćby się mogło, że z nadmiaru kolorów jest jaskrawy, ale, i to nie, bo błękit, róż, złoto, srebro, seledyn i fijolet, wszystkie kolory tęczy są tu jakby pastelami nasiąkłe, jakby subtelnie odczute. Denhoff chłonął w piersi, wezbranej uczuciem, przestwór powietrzny, chłonął oczyma barwy, tonąc w rozkosznych upojeniach. Był promienisty jak ten świat, tak samo rozśpiewany, młody. Czuł pęd w żyłach, pęd krwi wrzącej ukropem, rozszalałej miłością. Wichrzyła się w nim burzą namiętności
Strona:Helena Mniszek - Panicz.djvu/61
Ta strona została przepisana.