z którą nie mógł sobie poradzić. Poranek przesycony czarem wzmagał w nim niepokój, dodawał mu werwy, niemal wściekłe nasuwał pragnienia. Doznał nagle straszliwej tęsknoty za Dorą, chciał teraz w tej chwili pędzić do Worczyna, wpaść do pokoju Dorci i całować jej nogi, jej usta różowe, jak młodziutkie stokrotki świeże i pachnące. Chciał zobaczyć ją o tej rannej godzinie w pościeli, w bieliźnie, jeszcze zaspaną, różową, ciepłą, ponętną. Nie mógł jej sobie takiej wyobrazić i to drażniło niesłychanie. Jakby się też ona zachowała? Czy przeraziłby ją jego szał, czy też drobne ramionka dziewczyny otoczyłyby jego szyję, a usta palące szeptały na ustach kochanka: — jestem twoja, kocham cię? Na tę myśl iskry obiegały mu ciało, przejmował go dreszcz szalonej rozkoszy tak mocarnej, że zdolna zabić lub zmysły pomieszać. Ale ta żądza piekielna ogłuszywszy Denhoffa otrzeźwiła go zarazem. Zrozumiał, że tylko bujna wyobraźnia mogła mu taką chwilę — wizję przed oczyma postawić, że Dorcia prędzejby umarła, niż pozwoliła sobie i jemu na taką pieszczotę i w takich warunkach. Jej skromność podniecała go, bo czuł, że gdy dziewczyna wreszcie ulegnie i usta mu swoje odda, wówczas świat chyba runie, a jemu wyrosną skrzydła u ramion i z nią razem polecą w otchłanie złote, w bezmiar tęczowych barw, w brylantowe pyły powietrznych roztoczy. Ziemi im będzie za mało i powietrza za mało, zapragną bezkresu, i światła, ogni świetlnych, czaru, wszechpotęgi i wszechmocy.
Zbudził się po raz wtóry. Wzrok jego dojrzał z daleka szereg wyniosłych topoli i białe ściany folwarku. To Worczyn. Tam ona jest, jego Dorcia. Za godzinę, dwie, zobaczy ją znowu, swoją narzeczoną. Już są po słowie. Denhoff spojrzał z rozczuleniem na mały panieński pierścionek złoty z turkusową niezapominajką, świecący na jego małym palcu. Ona mu go wczoraj dała, ale do czasu chcą zachować tajemnicę, pragną zaręczyć się dopiero wówczas, gdy Dora powróci do rodziców swych, tu niechcą rozgłaszania. Jak ona ślicznie powiedziała wczoraj: „my już jesteśmy swoi, ale niech się o tem dowie pierwsza mamunia, niech ona pobłogosławi nas“.
Denhoff zadrżał z nadmiaru uczuć.
— Doruchna moja najmilsza! Duduś mój serdeczny! — zawołał głośno i wyciągnął ramiona, bo Dorcia stanęła przed nim jakby na jawie, zarumieniona, śliczna, ukochana.
Zbiegł z cypla wałowego w wąwóz i skręcił na płaskie wzgórze otoczone krzewami. Stąd nie było już żadnego widoku, tylko niebo słońcem zalane, trawa jak po kąpieli zroszona i wonne krzewy. Ryszard wszedł na wąską uliczkę wśród głogów i kaliny, wijącą się niby zielona taśma, przetkana kolorowym haftem, tak obficie rosły tu przeróżne drobne kwiatki
Strona:Helena Mniszek - Panicz.djvu/62
Ta strona została przepisana.