cią, syn zaś jego jedyny, Teofil, trochę ograniczony, był na praktyce gospodarskiej u wuja swego, bogatego obywatela na Podolu. Często i u ojca przesiadywał po kilka miesięcy, ale pan Wojciech, o ile wstydził się Teosia, o tyle z niego kpił. Nie mógł się bowiem pogodzić z tym synem, zupełnie różnym od siebie. Pan Wojciech, pomimo wieku podeszłego, odznaczał się wybornym humorem, trochę rubasznym, siejący dowcipami różnego gatunku. Wysoki, barczysty, twarz miał szczupłą, rysy wydatne, powleczone żółtawą skórą, świecącą na skroniach jak papier woskowany. Siwe oczy o wyrazie zuchwałym i filuternym okalało tysiące drobnych zmarszczek, rozchodzących się w głębsze bruzdy na policzkach. Na skroniach tworzyły one niezliczone nitki sięgające siwych włosów. Już nie nitki ale sznury przerzynały poprzecznie wysokie czoło. Usta uśmiechnięte ocieniał siwy wąs. Miał twarz człowieka, który w rzeczywistości nie chodził po różach, lecz wyobraźnią zawsze się nad niemi unosił. Opierał się dzielnie groźnym zalewom życiowych bałwanów, ciskających się na niego z brutalnością, miewał nawet silne burze, ale skład ust i wesołe oczy świadczyły, że największe nawałnice nie potrafiły go przybić do ziemi. Był to jeden z tych ludzi, co dla kościoła poświęcą bardzo wiele, ale dla zabawy i hazardu poświęca się kościół. Lubił tylko towarzystwo młodych, mówiąc, że dotąd będzie przebywał z młodzieżą, aż oni mu wyraźnie zaproponują senatorskie krzesło. W zdrowiu zahartowany, miał siłę i zręczność, z poza siwych wąsów błyskały białe, tęgie zęby stanowiące przeciwieństwo z żółtą twarzą. Ubierał się w czamarę z białej brokateli z szamerowaniem, w buty chrabąszczowego koloru i w kołpak z czaplem piórem. Pozował na husarza i ze staroświecką galanterją w całej postaci wyglądał niezwyczajnie. Lubił zawsze jakiś ruch, wszędzie go było pełno. Teraz oczekiwany przyjazd biskupa podniecał go niesłychanie.
Paszowski żył jak w gorączce, i razem z synem, który zjawił się niespodziewanie czynił w domu bezład straszliwy.
— Teoś, pojedziesz ze mną przed frontem banderji? Dam ci Kapucyna, to stare konisko i spokojne, ale rącze.
— Jak tato każe, to pojadę. Ale ja bardzo się boję, bo jak spadnę to co będzie?
— To siedź trutniu z pannami, kiedyś taki. Skaranie boskie z tym chłopcem!
— Skarlanie nie skarlanie a ja wolę prawdę powiedzieć, niż się potem skompromitować.
Tu pan Teoś rozłożył szeroko palce obu dłoni i, poruszając niemi z góry do dołu, rzekł przez nos niby tezę filozoficzną, sepleniąc przytem z mazurska.
— Wodę ważyć, woda będzie.
Strona:Helena Mniszek - Panicz.djvu/76
Ta strona została przepisana.