żmi w strojach pontyfikalnych. W gronie zaś pań trzęsła się na cienkich nóżkach dziewięcioletnia Jadzia Brewiczówna, cała w muślinach, która miała witać biskupa wierszem w imieniu dzieci z danej okolicy. Egzaminowały ją panie dodając otuchy.
Stary Korzycki z żoną, córkami i zięciem stał trochę dalej, trzymając się dyplomatycznie w środku, pomiędzy obywatelstwem: i małą grupą osób z arystokracji. Zyzował uprzejmie na kołko szlacheckie, bokiem zaś posuwał się bliżej hrabstwu Korskich z Ciągini i Tulickiej ze swymi gośćmi.
Panie Korzyckie okazywały mniej natchnienia do magnaterji, może z powodu, że przedstawiała się ona surowiej. Były tam postacie paru starców, ociążałe staruszki, kilka zaś młod szych osób na tem archaicznem tle zaciemniało się z konieczności, nie zachęcając. Większe wrażenie robiło towarzystwo średniego ziemiaństwa. Zebrane w nim grono pań i panów, zupełnie poprawnych, często wytwornych, pociągało wesołą swobodą ludzi stojących szczerze na swej ziemi. Tylko Gutek Korzycki manewrował tak, że okrągłą jego figurę widziano częściej w hrabiowskich szrankach. Wirował wśród nich holendrując umiejętnie na łyżwach zdawkowych frazesów. Z rozczuleniem całował ręce podawane mu z grzeczną obojętnością... Ofiarował się nawet torować drogę staremu Korskiemu, który miał pierwszy witać Ekscelencję.
Irene Turską otaczał wieniec młodziutkich panienek rozbawionych i nastrojonych. Pomiędzy niemi Osinowski i Tofek, ten, tak jak Ziula, z kodakiem w ręku, co chwila wybiegał na drogę czatując na banderję, Ziula sprzeczała się z nim o pierwszeństwo zdjęcia, lecz stary Turski przeciął ich zamiary krótką uwagą.
— Mam nadzieję, że pochowacie te skrzynki? Ira, uważaj!
Wyrok został wydany.
Poskromiony Teoś odwrócił się gwałtownie do Ziuli, z zadowolonym szeptem.
— Acha! Widzi pani? Nie można.
— To przez pana, poco pan wyskakiwał na drogę?
— A pani to pewno nie patzała! Wodę wazyć, woda będzie!
— Cicho! — zgromiła ich pani Turska.
Denhoff pocieszył młodą parę, obiecując im dużo zdjęć ingresowych, które wykona pan Wroński..
Nagle zadrżało powietrze. Jęknęły dzwony i odrazu rozszalały się burzą tonów donośnych, porywających wichrem ekstazy. Jakby zarzewie ognia rzucił kto w tłumy. Zakotłowało się. Morze ludzkich głów parło do drogi, tłok zmącił szeregi bractw i białych dziewcząt.
— Jadą, jadą! — buchnęły podniecone krzyki.
Denhoff i Perzyński wybiegli na drogę.
Strona:Helena Mniszek - Panicz.djvu/94
Ta strona została przepisana.