Rozbłysły na twarzach uśmieszki.
Jeszcze jedna banderja. Pędzą ostro. Barwy pomarańczowe. To z Chodzynia. Perzyński wyszedł naprzeciw nich. Okrzyk tłumu powtarza się.
Przelecieli.
— Ale co to jest? nowy hufiec nadlatuje, jakby na sokolich skrzydłach. Fala zielonych sztandarów, pióra białe na czapkach.
— Ale co to jest? Skąd? Czyja? brzmią pytania.
Huragan koni i ludzi wpada z zaciekawione szeregi. Prowadzi młodzieniec nikomu nieznany, przystojny czarniawy.
— Kto to jest? Pewno banderja z innej parafji?
— Hej szeregi płyną!
Przebiegli! A twarze obecnych spoważniały. Ukazało się kryte lando zaprzężone w szóstkę siwoszów z forysiami. Cisza zapanowała głucha, jak w lesie po przelocie letniej burzy. Tylko dzwony huczały. Oczy wszystkich spoczęły na powozie. Gdy dojrzano w nim fijolety biskupa gruchnął potężny okrzyk pełen radości i serdecznej nuty.
Lando stanęło. Stary hrabia Korski zgarbiony, z białą głową, ciężko posunął się na spotkanie. Za nim ruszył Turski, który dął się uprosić do tej roli. Ale najpierw witali księża, poczem wręczono Ekscelencji pięknie rzeźbioną tacę z chlebem i solą dar parafjan. Minął kwadrans nieledwie, zanim ucichły głosy męskie witających, przedźwięczał cichy głosik Jadzi Brewiczówny, i przytłumiony organ dziękczynnej mowy biskupa. Wówczas cała procesja ruszyła poważnie do starego kościoła. Płynął nad tłumem baldachim, i różnokolorowe, uroczyste sztandary. Biskupa prowadził p. Brewicz i jeden z gospodarzy wiejskich, najbardziej poważany. Ze śpiewami, z echem dzwonów płynął potop ludzki do ciasnych ścian szarej świątyńki. A niosła go wiara i zapał.