Wieczorem w ogródku proboszcza zajaśniała iluminacja. Mnóstwo kolorowych lampek i japońskich kul zdobiło drzewa, ganek i zręby dachu. Noc gwieździsta dopełniała malowniczości widoku. Ksiądz Janusz w saloniku plebanii przedstawiał biskupowi zebrane obywatelstwo z własnych i dalszych parafii. Nie było tylko arystokracji, ponieważ wszyscy odjechali. Korzycki uznał za właściwe zrobić to samo, żeby się niepospolitować, wspierał go Gustaw, lecz Maryla zaprzeczyła stanowczo, wciągając do spisku szwagra Skórskiego.
— Ja nie pojadę za nic — rzekła do ojca — proszę, sobie jechać zostanę z Arturem.
— Hrabia jedziesz z nami, prawda? — spytał Korzycki zięcia.
— Eee! Właściwie trzeba zostać. Taak, taak, Mahy prosi i., zhesztą... wypada.
— Wszyscy co prawda odjechali — buntował Gustaw.
Ale hrabia wskazał brwiami zebrane towarzystwo i rzekł krzywiąc się.
— Eee niee, pełen salon, patrzcie. Taak.
— No dobrze... ale...
— Aa, że ahystokhacja ulotniła się? Eee... te... te, to nic! Za to my zostańmy. Phawda? Należy się.
Ostatni argument poskutkował, i Korzyccy nie odjechali.
Podczas prezentacji Maryla znalazła się przed biskupem razem z Marysiem, który był jeszcze w stroju dowódcy banderji.
Ksiądz Janusz nazwiska ich wymienił razem, oni przyklękli do ucałowania ręki biskupa tuż obok siebie.
— A! Młody Turski, dowódca tej pięknej ułańskiej banderji, poznaję. — Czy to narzeczona?... — spytał biskup kładąc rękę na głowie Maryli.
— Nie, proszę waszej ekscelencji — żywo zaprzeczyli Korzycki i Turski, prawie jednocześnie.
— Tak, cichutko szepnął Maryś.
Biskup dosłyszał, pochylił się nad głowami młodych.
Strona:Helena Mniszek - Panicz.djvu/98
Ta strona została przepisana.
XVII.