Żołnierz uczuł zimno w żyłach, przeniknął go niemiły dreszcz zgrozy.
— Co jest w tych krzakach?...
Szybko zdjął z pleców karabin i strzelił w zwichrzoną gromadę czarnych skrzydeł.
Strzał wśród pustych pól odbił się długiem echem i zaległa cisza. Słychać było tylko płynny szelest odlatującego stada.
Żołnierz skoczył do krza. Rozchylał kolczaste połamane gałęzie, przedzierał się jednak łatwo i wkrótce ujrzał małą połać mchu, na którym leżał rozciągnięty trup mężczyzny. Okryty był porwaną koszulą prawie rudą od zeschłej krwi.
Okrzyk zgrozy wypadł z piersi wędrowca, jednym skokiem podbiegł do ciała.
Przykry zaduch odrzucił go w tył, ale w tej chwili ujrzał coś, co przerażeniem skuło jego duszę.Na opuchłej twarzy poległego, pokaleczonej przez szpony kruków, czerniały dwa przepyszne łuki sokolich brwi, zrośniętych prawie nad nosem.
Żołnierz z jękiem upadł na ciało.
— Stachu! Nie! to nie ty! Nie!
Uniósł głowę; włosy czarne, lecz zlepione krwią, rysy nie do poznania, policzki poszarpane, usta rozdarte, puste jamy zamiast oczów wydziobanych przez kruki. Oglądał koszulę: ani śladu znaku, jakiś krwawy szmat.
W tem na palcu zmarłego coś mignęło. Żołnierz chwycił rękę siną, straszną i wpatrzył się chciwie w żelazny pieścień.
— Taki sam — szepnął, potem spojrzał na swój palec i jął ściągać pierścionek z ręki trupa.
Dokonał tego z wielkim trudem, zajrzał w środek obrączki i przeczytał:
„Szczypiorno. S. W.“ datę i numer.
— Jezus Marja! to on!
Strona:Helena Mniszek - Prawa ludzi.djvu/108
Ta strona została przepisana.