Strona:Helena Mniszek - Prawa ludzi.djvu/11

Ta strona została skorygowana.

Noc głucha, ponura, przesiąkła wilgocią prószącego deszczu, który, jak mokra pajęczyna oblepiał mury i kleił się do twarzy ludzkich; noc jęcząca poświstem wichru, zmieniającego się chwilami w pomruk złowrogi jakby zbliżającej się grozy, przeczuwanej już a jeszcze nie widzialnej, noc straszna zwisła nad stolicą, straszna a taka teraz codzienna.
Cisza, światła mało, czasem ostro przedźwieczy spóźniona dorożka, lub z hukiem przegrzmi sam o chód, z wytrzeszczonemi ślepiami cyklopów i smugą benzynowego dymu.
Cisza, niema już prawie przechodniów, trotuary mokre, pokryte cienką warstwą błota, mury lśnią wilgotną powłoką. W powietrzu zgniły jakiś, duszny pył.
W szarzyźnie ulicy, pod szarymi murami coś się rusza, coś długiego i zwartego, czasem coś jęknie, czasem westchnienie wypłynie tak ciężkie, że nie same piersi, ale głębina duszy wydać je m usiała. Czasem kaszel ciężki rąbnie w ciemności, kaszel z wycieńczonych płuc, lub z pustego żołądka idący.
Skąd te głosy i czyje? Noc późna, żebracy naw et zawodowi spią już po swych komyszach. Wiec któż tam pod murem czerni się i wzdycha? Oswojone z pomroką oko spóźnionego wędrowca, spostrzega pod oślizgłym murem cały szereg postaci,