Strona:Helena Mniszek - Prawa ludzi.djvu/114

Ta strona została przepisana.

W tych łunach czerwieni, na szczycie fortu Putnam, zamajaczyła jakaś postać nikła, na tej wyżynie zupełnie drobna, lecz robotnicy przy baterjach spostzegli ją w lot i jęli sobie wzajemnie pokazywać.
— Nasz inżynier.
— Nasz pułkownik! patrzcie. O tam na prawym cokole fortu.
— Taki, zdaje się mały, a to wszystko na czem stoi, co dokoła widzi — jego głową zrobione, — rzekł główny dozorca saperów, stary wiarus wojsk amerykańskich. — Tęga to główka! Żeby nie „jenjusz“, tego Polaka, nasi generałowie nie mieliby tej fortecy.
— Złapać za łeb takiego zębatego potwora, jak „West-Point“ i wziąć na łańcuch i okulbaczyć takimi ot fortami! Ho, ho! nie byle sztuka. Generał Putnam wybrał sobie tylko góreczkę na fortecę, ale kto sobie z nią poradził, od tego nazwa powinna być. Goddam! Hej, obywatele, a krzyknijmy naszemu inżynierowi na wiwat.
— Niech żyje pułkownik Kościuszko!
— Kościuszko! Kościuszko! — zabrzmiał okrzyk setki głosów ze szczerym zapałem wołających, chociaż z różnych piersi wyrzucony.
Wołali rodowici amerykanie, osadnicy i murzyni, którym młody inżynier wydawał się bóstwem. Kochali go za jego serce dla niewolników, za jego ludzkie, łagodne postępowanie, jako zwierzchnika, za jego szeroko pojętą miłość ludzkości, stosowaną w praktyce na każdym kroku.
Czapki, łopaty, narzędzia saperskie wyleciały w górę, czarne ramiona murzynów machały zawzięcie, nazwisko uwielbianego polaka przekręcano najrozmaiciej.