Strona:Helena Mniszek - Prawa ludzi.djvu/132

Ta strona została przepisana.

braci szlachecko ziemiańskiej, konfederatki z czaplem piórem; gdzieniegdzie błyśnie złota lama i karmazyn herbowego dostojnika. Tam stosowany kapelusz i pudrowana peruka zagranicznego modnisia, tam znowu kilka wykwintnych dam w strojach francuskich, dalej młodzież studencka zawadjacka, głośna. Ale gdzież się im równać z tą powodzią kwietną włościaństwa, która zalewa wszystko swą krasą. Na schodach ratusza tłok ludu, na balkonach, w oknach, na dachach nawet — wszędzie głowy i głowy, pałające ciekawością oczy.A na froncie łąki, rozwinięta w paradnym szyku, wyprężona, sztywna szarfa regimentu. Stoją, jak zamurowani, nieruchomi w swych szeregach, wśród tych kwiatów, wyglądają niby osty o barwistych główkach. Karabiny przy bokach, ramiona wzdłuż ciała, stopa przy stopie. Oczy — tak, jak i wszystkich zwrócone w stronę uliczki świętej Anny — skąd wyjdzie ON.
Serca wszystkich biją w tam tą stronę.
Nadzieje wszystkich płyną tam.
I miłość??...
O tak!! lwią większością tych tłumów kieruje miłość dla niego. Cała zaś łąka rozkwitła na rynku, wszystkie te kwiaty polne bez wyjątku chylą głowy miłośnie i ufnie do Jego stóp.
Ciekawość zrównała wszystkich.
Cisza! Jeno lekki idzie poszum wśród ludzkiego mrowia. Szum wzrasta — zakołysały się masy. Ruchoma fala przeleciała błyskawicą przez zwarty lud. Iskry dreszczów zatrzęsły ciałami, bo oto z oddali jakiś głos zdławiony wzruszeniem, rzucił magiczne słowa:
Naczelnik idzie!
Szalony rzut ciał, ponowna fala ruchu, dreszczów gorących i cisza — niemal martwa.