Widział inteligentne stare kobiety, na kulach, żebrzące nieśmiało, ze wstydem, pchane okrucieństwem losu, koniecznością zaspokojenia głodu i mdlejące z wycieńczenia.
Widział obrazy straszne, sceny ohydne nie do zniesienia, nie do objęcia umysłem — a wszystko to w ośrodku kultury, w stolicy która jest źródłem prawodawstwa i regulatorem życia społecznego.
Kontrast straszliwy, bolesny, a na każdym kroku widoczny, uderzający swym tragizmem.
A oto i teraz w noc dżdżystą i zimną stoi szereg ludzi pod murami kamienic, w których są także ludzie, ale ci tutaj mokną na deszczu noc całą, by zdobyć ubogi posiłek — tamci spią smacznie w wygodnych łóżkach pewni, że rano jeść będą ile zechcą i co zachcą.
Wędrowiec zamyślił się boleśnie nad tą straszną niesprawiedliwością społeczną w ogólnoludzkiem zastosowaniu. Dreszcz grozy przeniknął go, do serca mu wsiąkał smutek bezdenny, żal, gorycz i przykra świadomość, że jednostka jest bezsilną aby usunąć z ustroju świata tę monstrualną, trwającą już od wieków kakofonję.
Ewolucja społeczna nie może zaradzić temu; czyż mogą jednostki?
Niewdzięczna rola dla szlachetnego ziarna idei i brak siewców, którzyby posiadali konieczny hart i wolę niezłomną, by wygładzać jako tako rażące nierówności gruntu. Trzeba siły i mocy do takiej niwelacji ludzkości, trzeba ukochania idei tej twórczej pracy, zgłębienia jej genezy i wiary, że nie jest utopją, lecz prawdą, będącą jeszcze w ukryciu, jeszcze nie wprowadzoną w czyn, ale ziszczalną, wołającą dawno o światło i odczucie.
Trzeba wyróżnić ją z pośród chaosu pompatycznych haseł, opierających się jeno na słowach.
Strona:Helena Mniszek - Prawa ludzi.djvu/16
Ta strona została przepisana.